Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Pożyczać, czy nie pożyczać? Oto jest pytanie!

Drodzy moi, dzisiaj zastanowię się razem z Wami czy warto pożyczać książki. Przychodzi do Was znajomy, widzi cały regał obładowany ciekawymi opowieściami, pięknymi albumami i porywającymi historiami. Przegląda, dotyka, kartkuje, czasem i wącha. Aż w końcu z jego ust pada pytanie: "Czy mogę to pożyczyć na tydzień?". Co wtedy? No bo niby w pożyczaniu książek nie ma nic złego, ale przecież ktoś może nie mieć takiego stosunku do słowa pisanego jak Wy, może mniej szanować okładkę, mniej troszczyć się o kartki. Dodatkowo książka może stać się jedną z tych skazanych na wieczne nieoddanie. No ale znowuż czy mamy w sobie na tyle siły, aby odmówić? Albo czy mamy na tyle odwagi, żeby powiedzieć: "Uważaj chłopku roztropku! Ta książka to cenna rzecz!"? No właśnie. Nie chcemy wyjść na żadnego Dziwoląga, który kocha książki bardziej niż przyjaciół! Ale nie chcemy też wyjść na Misia Rozrzutnisia, który ma tyle mamony, aby kupić kolejny egzemplarz, a już na pewno nie chcemy być Szaleńcem-Snobem, który ma po dwie takie same pozycje, jedną na wieczne nieoddanie, a drugą na czytanie (niech się rymuje, a co!).
Więc co? Pożyczać, czy nie pożyczać?

sobota, 29 stycznia 2011

książkotrzymacz

Zawsze marzyłam o ogromnym mieszkaniu w którym nie trzeba by upychać książek po kątach. Zawsze chciałam w taki sposób skonstruowane półki, żeby do wszystkiego był łatwy dostęp, żeby można było wszystko skatalogować, poukładać kolorami, wielkościami, tematyką. I muszę powiedzieć, że nie natrafiłam jeszcze na idealnie zaprojektowane wnętrze, ale na pewno widziałam kilka interesujących. Na stronie http://www.designsdelight.com znalazłam jedno z takich pomieszczeń. Właściwie, poza kilkoma zmianami, jest odpowiednie. Sami zobaczcie:

Brakuje mi tu jedynie przytulnego miejsca do czytania całej tej sterty książek.
A Wy, co uważacie?

czwartek, 27 stycznia 2011

paszport polityki za literaturę

W tym roku Paszport Polityki powędrował w ręce Ignacego Karpowicza za książkę "Ballady i romanse".
Oto krótka notka biograficzna, którą możecie znaleźć na stronie Polityki:

Ignacy Karpowicz urodził się w 1976 r. w Słuczance koło Białegostoku. Prozaik, tłumacz z angielskiego, hiszpańskiego i amharskiego (urzędowy język Etiopii), podróżnik. W 2006 r. ukazała się jego debiutancka powieść „Niehalo” (Wyd. Czarne), za którą został nominowany do Paszportu POLITYKI. W 2007 r. wydał „Cud” (Wyd. Czarne) i „Nowy kwiat cesarza” (PIW). Powieść „Gesty” (Wydawnictwo Literackie) była w 2009 r. nominowana do nagrody literackiej Nike. Niedawno wydał powieść „Balladyny i romanse” (Wydawnictwo Literackie).

A jakie uzasadnienie nagrody?
"Za rozmach, odwagę i poczucie humoru oraz zaufanie do czytelnika, który zostaje zaproszony do inteligentnej rozmowy o współczesności."

wynika zatem z tego, że nie będzie to kolejna książka opowiadająca kolejną historię, tylko raczej  książka, która pochyla się nad... skupia się nad... zwraca uwagę na... poddaje dyskusji... przenika... i zagłębia się.
Wydawnictwo Literackie opisuje ją jako inteligentny traktat o współczesności i zaprasza do zastanowienia się nad kondycją (moje ulubione słowo) człowieka w obliczu wszechogarniającej globalizacji. W opisie użyte jest również popularne ostatnio słowo popkultura i lubiana przez wszystkich kawa, a to wszystko zmiksowane i zaserwowane na talerzu, jakim jest Polska i obłożone broszurową oprawą.
No cóż. Czy brzmi to apetycznie? Zobaczymy.
A może ktoś z Was już tę książkę ma i pochłania ją?

aktualizacja: w czwartek wieczorem zamówiłam sobie tę książkę. Koło 7-ego lutego powinna się pojawić, a wtedy kto wie co będzie.

środa, 26 stycznia 2011

stosunek do kartkowanej sztuki

Dzisiaj zapytam Was co myślicie o książkach-albumach, które zawierają w sobie różne dzieła sztuki. Malarstwo, architekturę, rzeźby, meble, reklamy, itp., itd. Czy według Was te książki są książkami, czy może w pewnym sensie są to tylko zbiory obrazków, gdzie nikt na treść nie zwraca uwagi. No bo właśnie, czy ktoś z Was w ogóle czyta informacje, które autorzy zamieszczają w takich albumo-książkach? I nie mówię tutaj tylko o podpisach do zdjęć, ale o całym wstępie. Czy tego rodzaju pozycję można recenzować, czy może mija się to z celem i jedyne co można powiedzieć, to na przykład: ten Matejko to mi się podoba. A mi nie.
Jak pozycjonować albumo-książki, jak je ugryźć? Czy ktoś ma propozycję?

poniedziałek, 24 stycznia 2011

"Dziecko dla początkujących"


Poniedziałek, 20:32, co oznacza, że już od 32 minut nie siedzę w sali teatralnej Teatru w Blokowisku i nie oglądam spektaklu „Dziecko dla początkujących” wystawionego przez Chojnickie Studio Rapsodyczne. Oznacza to również, że jestem absolutnie na świeżo z wszelkimi emocjami i odczuciami i właśnie mam zamiar się nimi, z Tobą Czytelniku, podzielić.
Inspiracją spektaklu, zagranego przez Piotra Rutkowskiego i Błażeja Tachasiuka, są felietony autorstwa  Leszka Talki, które ukazywały się na łamach miesięcznika „Dziecko”, a które później zostały wydane w postaci książki pod takim samym tytułem, pod jakim wystawiana jest sztuka.
Oczekiwania odnośnie spektaklu miałam wysokie, a również i tematyka była dla mnie ciekawa, ponieważ temat dziecka jest absolutnie zawojowany przez kobiety i przez nie obsadzony. Zresztą na samym początku spektaklu jest na to zwrócona uwaga publiczności. Mówi się jedynie o mamie i o tym co mama powinna robić. Tatusiowe są raczej spychani na drugi plan. Dlatego właśnie ciekawił mnie męski punkt widzenia i męskie podejście do problemu potomstwa.
Muszę przyznać, że spektakl pokazuje zdecydowanie negatywną stronę posiadania dziecka i absolutnie nie zachęca do tego, aby o dziecko się starać. Zupełnie przeciwnie niż się spodziewałam. W czasie trwania sztuki poznajemy dwóch mężczyzn, którzy spotykają się najprawdopodobniej w autobusie, lub innym środku lokomocji. Jeden zaczepia drugiego i zaczynają przechwalać się tym, co każdy z nich ma dla swojego, jeszcze nie narodzonego, dziecka. Praktycznie dochodzi do walki na przewijanie bobasa- lalki. I od tego momentu rozpoczyna się opowieść ojca i jego droga przez mękę. Brak czasu, brak snu, brak przyjaciół. Nerwy, nerwy i jeszcze raz nerwy. Cały spektakl aż zdaje się krzyczeć, że posiadanie dziecka zmienia wszystko. Wszystko! I wcale nie na lepsze.
Sceny z życia rodziców są przerysowane, pokazane w bezkompromisowy sposób, jednocześnie z odrobiną uśmiechu i humoru. To zdecydowany plus całego spektaklu. Właściwie bez tego śmiechu to nie byłby spektakl, a istna tragedia. Aktorzy grali dosyć swobodnie, chociaż zdarzało się im źle odmierzać odległości na scenie, co niestety wpłynęło negatywnie na odbiór sztuki.
Poza tym sztuka była, moim amatorskim zdaniem, technicznie bez zarzutu. Nie był to szczyt teatralnego kunsztu, początek spektaklu był odrobinę za monotonny, ale na pewno nie można powiedzieć, że przedstawienie to było nie udane.
Moim zdecydowanym faworytem jest pan Błażej Tachasiuk. Jego matowy głos i pełen naturalności luz na scenie były wprost hipnotyzujące. Każda postać w jaką się wcielił (stara kobieta, gracz teleturnieju) były przekonywujące. Drugi aktor, Piotr Rutkowski, w interesujący sposób wykorzystywał swoją mimikę, jednak zdarzały się momenty, gdy nie dopasowywał się do świateł i muzyki.
Szkoda tylko, że na tym spektaklu byłam razem z moim przyszłym mężem. Czuję, że czeka na mnie poważna rozmowa o dziecku. No nic, nie pierwszy i nie ostatni raz człowiek musi cierpieć dla sztuki.

niedziela, 23 stycznia 2011

Wilczy miot

Czasami zdarza się tak, że wyrabiamy sobie zdanie o książce nawet do niej nie zaglądając. Starczy okładka, blurb, tematyka i ogólne wrażenie. Widzimy, że wszystko to nie odpowiada naszym upodobaniom i od razu nastawiamy się negatywnie. Zresztą właśnie taka sytuacja miała miejsce podczas mojego pierwszego zetknięcia z książka pt. „Wilczy miot” autorstwa S.A. Swann’a, a wydanej przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Książka ta jest pierwszą, z kilkunastu powieści tego amerykańskiego autora, wydaną w Polsce.
Zacznijmy od okładki, która nie zachwyca zupełnie. Słaby rysunek, typowy dla książek fantastycznych, wskazujący na to, że trzymamy w ręku coś, co nie różni się niczym od innych książek. Do tego blurb, który w zaledwie czterech zdaniach zdradza wszystko, co w książce ma się wydarzyć. Nie pozostawia cienia ciekawości i zagadki.  Dodatkowo opinia Georga R. R. Martina, która kończy się przymiotnikiem „rozkoszna”, zdecydowanie nie nastawia do lektury pozytywnie, a tylko sprawia, że podśmiewujemy się delikatnie pod nosem.  Również świadomość, że jest to pierwsza część trylogii nie nastraja pozytywnie, bo tylko potwierdza stereotyp, że książki o  tematyce fantastycznej muszą być długie, wypchane po brzegi i przedobrzone.
No ale jako, że nie należy oceniać książki po okładce, przejdźmy do treści. Tutaj czekać będzie na Ciebie, drogi czytelniku, największa niespodzianka. Ta książka nie jest gniotem!  „Wilczy miot” jest pozycją napisaną z wyczuciem, umiarem i całą paletą emocji. Jak przebrniemy przez kilka pierwszych stron, które chcąc nie chcąc przesiąknięte są naszą niechęcią pochodzącą jeszcze z pierwszego wrażenia, okazuje się, że książka wcale nie jest taka zła.
„Wilczy miot” opowiada o Lilii, jedynej ocalałej dziewczyny z  grupy dzieci, które zostały wychowane przez wilka, nad którymi władzę i kontrolę sprawują Krzyżacy. Jest ona potwornie brutalną, przerażającą i skuteczną bronią w walce z poganami.  Jednak, gdy Papież zauważa czyhające z jej strony niebezpieczeństwo wysyła swojego wysłannika z misją, mającą na celu zlikwidowanie Lilii.
Lilia, która oczekuje na swojego pana, komtura krajowego, brata Erharda von Stendala, w wieży w Johannisburgu, postanawia uciec. Po brutalnym zabójstwie kilkunastu strażników udaje jej się dostać do lasu. Tam, obolałą i zranioną, znajduje ją  Uldolf, przybrany syn tutejszego mieszkańca. Opowieść się zaczyna i trzyma w niesamowitym napięciu do samego końca. Z pełną świadomością można powiedzieć, że jest to książka, którą czyta się jednym tchem, a każda chwila bez niej jest bardzo irytującą. Czytelniku, zapowiadam Ci, będziesz chciał wiedzieć co się dzieje na kolejnej stronie, nawet nie zorientujesz się, gdy dotrzesz do końca opowieści.
Świat przedstawiony jest spójny i wiarygodny, chociaż bardzo brutalny, dosłowny i wyrazisty. Opisy, zawarte w opowieści, są dobrze dobrane do akcji i mają odpowiednią objętość, a na dodatek są bardzo realistyczne i dosadne.  Ogólne wrażenie techniczne jest bardzo dobre.
Jeżeli chodzi o konstrukcję bohaterów to jedynie Lilia, pół człowiek, pół wilk, jest odrobinę jednostronna i mdła. Poza rozrywaniem ludzi na strzępy i lękliwym podejściem do świata głównie tuli się do piersi Uldolfa. Staje się to szczególnie komiczne, gdy czytamy podobny opis po raz kolejny z rzędu.  Jednak muszę przyznać, że wątek damsko- męski jest elektryzujący i namiętny, co jest ogromnym plusem całej tej historii. 
Właściwie jest to opowieść ociekająca krwią, a spięta jest w całość namiętnością i barbarzyństwem. Cóż… rozprawą filozoficzną książka ta nie jest, ale po raz kolejny muszę powiedzieć, że w czytaniu chodzi głównie o emocje. Tych Wam tutaj nie zabraknie. Polecam.  

(Książka została przekazana od portalu nakanapie.pl)  


piątek, 21 stycznia 2011

nie oceniaj książki po okładce

każdy zna to porzekadło... zresztą nie tylko do książek można je odnieść. Więc jak mówiłam każdy je zna, ale również każdemu zdarzyło się działać wbrew temu, co ono mówi. Mnie też. Przyznaję się bez bicia. Zresztą miało to miejsce całkiem niedawno, gdy w moje ręce dostała się pewna książka... Okładka taka sobie, blurb taki sobie, tematyka taka sobie, wydanie takie sobie. Pomyślałam zatem, że cała książka jest TAKA SOBIE. No i potem zaczęłam ją czytać. Jakże wielkie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jednak nie będzie to najgorsza książka czytana w roku 2011 (zresztą już niedługo recenzja na blogu). A musicie wiedzieć, że póki co przeczytałam trzy książki i to całkiem niezłe. Także mówię Wam to, co sami wiecie: NIE OCENIAJCIE KSIĄŻEK PO OKŁADCE.
Zresztą ciekawa jestem, czy Wy mieliście takie sytuacje? Oczywiście pytam o zaskok wszelki, tzn. okładka piękna, a książka odpychająca, lub odwrotnie, tak jak to było w moim przypadku.

czwartek, 20 stycznia 2011

nowości

mam dzisiaj dla Was nowość bezpośrednio związaną z miejscem, w którym mieszkam. Jest to książka "Okręt w herbie. Legendy Gdańskie" autorstwa Franciszka Fenikowskiego, a wydana jest przez bardzo estetyczne wydawnictwo Słowo/obraz terytoria (zresztą jest to jedno z moich ulubionych wydawnictw).
Pozycja ta to zbiór legend gdańskich, dzięki których można dowiedzieć się nieco więcej o gdańskich zabytkach i ciekawych miejscach, niż mówią sami przewodnicy. Wydawnictwo chwali się, że znajdziemy tam "historię o stolemie, który pomógł dzielnemu żeglarzowi Marcinowi zdobyć rękę ukochanej Krystyny i o odważnym Michałku, który pokonał straszliwego Króla Mora na Młodym Mieście, a nawet o astronomie Janie Heweliuszu, jego papudze Cynozurze i zazdrosnym uczniu Pietrze".
Osobiście uwielbiam legendy, bo sprawiają one, że wędrówki po Gdańsku są coraz ciekawsze. A kto był w Gdańsku i widział to przecudowne miasto ten wie, że już bez legend spacer po Długiej i zakamarkach jest niezwykłą przygodą. To co dopiero po przeczytaniu takich legend! 
No nic to, to jest pozycja, którą zdecydowanie chcę mieć na mojej półce!

środa, 19 stycznia 2011

Polskie rekolekcje

Dzisiaj skupię się na polskim autorze, który w zeszłym roku debiutował książką "Polskie rekolekcje", wydaną przez Wydawnictwo Literackie. Piotr Kobza to młody politolog, a książka... sami zobaczcie:

     Trudno ustalić jednoznacznie jakimi przymiotami powinna cechować się książka, aby uznać ją za dobrą. Jeżeli jednak uważamy, że książka godna polecenia to taka, której czytanie sprawia nam przyjemność, która nie wzbudza w nas skrajnych i intensywnych odczuć, której fabuła wywołuje na naszej twarzy aprobujący uśmiech i nie musimy bać się czyhających na następnych stronach niebezpieczeństw, to z czystym sumieniem można uznać, że właśnie taką książką jest powieść Piotra Kobzy.
      Borys jest osobą wykształcona, zdającą sobie sprawę z przemian jakim podlega społeczeństwo. Czterdziestoletni ksiądz, który większość swojej dotychczasowej posługi kapłańskiej spędził w Rzymie. W wyniku pewnych podejrzeń zostaje przeniesiony do Polski, gdzie w diecezji sokołowskiej ma przejąć pastorał biskupi. Dalsza część opowieści to seria przeróżnych starć między nowoczesnym księdzem, a wiernymi przyzwyczajonymi do tradycyjnego postępowania. Bo przecież kto to widział, aby biskup przebierał się za żebraka, pijał kawę w pobliskim McDonaldzie i tak rzadko wkładał sutannę.
      Silną stroną "Polskich rekolekcji" jest przedstawienie głównego bohatera jako człowieka, który tak jak inni ma swoje drobne słabości. Borys to nie tylko duchowny, to też osoba pełna wątpliwości, pokus, zachwiań wiary. Przyznać trzeba, że jest to odrobinę pokrzepiające.
      Książka ta nie jest pełna bogatych opisów świata przedstawionego, szczegółowy wygląd bohaterów zdaje się być pominięty, jednak płynność i zgrabność opisywanych sytuacji powinna całkowicie zaspokoić czytelnika. I chociaż w pewnych momentach niedopowiedzenia stosowane przez autora są aż nazbyt tajemnicze, to ze śledzeniem fabuły i rozumieniem jej nie ma zbyt wielkich kłopotów.
      Przymierzając się do czytania 'Polskich rekolekcji" należy zwrócić uwagę na fakt, że nie jest to lektura zapierająca dech w piersiach. Akcja toczy się dosyć miarowo i jednostajnie. Nie ma tutaj nagłych zwrótów akcji, nie ma niesamowitych i nieprzewidywalnych przygód. Jest po prostu ksiądz i jego życie codzienne. Idealny materiał na powieść odcinkową, lub serial... Nie oznacza to jednak, że książka jest nudna. Czemu? Bo przyjemnie się czyta urocze przygody Borysa!

(Książka została przekazana od portalu nakanapie.pl


poniedziałek, 17 stycznia 2011

felietony (Eco, Reverte)

Dzisiaj odrobinka recenzji o felietonach. Oczywiście recenzja ta nie będzie wyglądała jak wszystkie poprzednie, bo trudno opisać fabułę książki, na którą składa się seria felietonów, a każdy z nich prezentuje zupełnie innego rodzaju postawę, ton i nastrój (zresztą trudno się dziwić, w obu przypadkach są to felietony pisane na przestrzeni lat i zebrane w kilka tomów).
Tym razem spróbuję Was przekonać do tego, aby po pozycje te sięgnąć bez podawania z mojej strony konkretnych powodów. Mowa tutaj o serii książek Umberto Eco "Zapiski na pudełku od zapałek" oraz o dwóch książkach Arturo Perez Reverte "Życie jak w Madrycie" i "A w Madrycie nadal znakomicie".
Obaj autorzy reprezentują tak ulubiony przeze mnie styl, jakim jest czystej próby sarkazm i cięty dowcip. W krainie książek jest to bezcenne. Nie będę wspominała o lekkości stylu, o płynności treści, bo w przypadku Eco i Reverte jest to całkowicie oczywiste. Głównym powodem dla którego polecam te wszystkie książki jest właśnie sarkazm, a właściwie Sarkazm. Większość felietonów pisana jest w takim tonie, dzięki któremu wiemy, że autor puszcza do nas oko. Nie wszyscy ten gest widzą, ale Ci, którzy są wystarczająco spostrzegawczy mają zagwarantowaną niezapomnianą zabawę.
I już na początku zaznaczam, że nie polecam tego czytać od razu do końca. Po co pozbawiać się tak relaksującej rozrywki? Kolejna sugestią jest rozpoczęcie czytania od felietonów Reverte. Są one odrobinę bardziej zapobiegawcze i mniej cięte, więc jest to idealny rozbieg do Eco. A jak już wpadniecie w wir Eco... to skończycie tak jak ja. Polecam! :)

A zresztą, sama niedługo powrócę do tych pozycji i obiecuję, że opiszę swoje wrażenia natychmiast po zakończeniu czytania!


niedziela, 16 stycznia 2011

książkotrzymacz

Już dawno nie pokazywałam Wam żadnego nowego książkotrzymacza, zatem jak najszybciej zaprezentuję znalezisko ze strony http://inehome.com/ .
TADAM! :

Chociaż zdecydowanie zmieniłabym czerwony kolor siedziska to cała reszta jest po prostu genialna!
Idealne miejsce na trzymanie aktualnie czytanych książek. Do tego przydałaby się podstawka pod kawę, wmontowana lampeczka i do boju.

sobota, 15 stycznia 2011

Beatrycze i Wergili

Recenzje książek najlepiej pisze się tuż po zakończeniu ich czytania. A jeszcze lepiej, gdy między napisaniem recenzji o książce, a samym jej czytaniem nie ma żadnej innej pozycji, która zakłóciłaby przepływ emocji. Człowiek może się wtedy całkowicie zanurzyć w emocjonalny ocean, który daje książka. Rozważyć akcję, przetrawić bohaterów, przeanalizować zakończenie. To coś jak z graniem na fortepianie. Ostatnie zdanie książki jest dźwiękiem, który po zakończeniu gry musi wybrzmieć pozostawiając po sobie bardzo głęboką i intensywną ciszę.  Dopiero wtedy zdajemy sobie sprawę jaka jest różnica między rzeczywistością książki, a światem, w którym aktualnie przebywamy. Wrażenie doprawdy niesamowite i szczęśliwy ten, który może je przeżyć.
„Beatrycze i Wergili” to najnowsze dzieło kanadyjskiego pisarza Yanna Martela, znanego głównie z powieści „Życie Pi”. Książka została nam zaserwowana przez wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz. 
„Beatrycze i Wergili” to opowieść pozorna, opowieść o niczym, która przeobraża się w poważną książkę o wszystkim. Wrażenie, które pozostawia po sobie kilka ostatnich kartek, poprzedzonych lakonicznym wprowadzeniem, jest zatrważające i warte każdej minuty spędzonej nad tą książką.
Henry jest pisarzem, któremu udało się napisać coś sensownego, ale już drugie literackie podejście jest absolutnie nie do przyjęcia przez wydawców i księgarzy. Powód jest prosty, o Holocauście nie można pisać nie pisząc o nim. Książka mówiąca o Holocauście inaczej, niż wszystkie pozostałe nie ma prawa bytu, a na pewno nie wydana w taki sposób w jaki wyobraził to sobie Henry. Co mu pozostaje? Wyprowadzka i poszukiwanie zagubionego spokoju. Gra w teatrze, pracuje w kafejce, dostaje listy od swoich czytelników. Czyta je, odpisuje na nie, wysyła i tak cały czas. Aż otrzymuje ten jeden konkretny list i postanawia sam dostarczyć odpowiedź.
W tym momencie Yann Martel zaprasza nas na niesamowitą przygodę, w której czasami trudno zorientować się czy książka jest książką, fikcja fikcją ,a rzeczywistość, rzeczywistością. Do świata zwierząt, owoców, milczenia i przenikliwego  wycia. Do świata śmiertelnej powagi i nieokiełznanego śmiechu z niczego.
Język bogaty w swej prostocie, wydłużone opisy, pozornie tylko niepotrzebne i pozornie tylko niezwiązane z fabułą. Literacki majstersztyk i powieściowe rażenie piorunem…

czwartek, 13 stycznia 2011

Per Procura, czyli premiera w Teatrze Wybrzeże

tak się złożyło, że mój urlop wykorzystałam nie tylko do czytania, leniuchowania i dbania o nos, ale również udałam się z przyjaciółmi do teatru. A tak! Bo czemu nie? Więc wylądowałam w Teatrze Wybrzeże na drugim pokazie przedpremierowym sztuki napisanej przez Neil'a Simona, a wyreżyserowanej przez Adama Orzechowskiego o tajemniczym tytule "Per Procura". Oczywiście zanim zasiadłam na krzesłach widowni mniej więcej dowiedziałam się kto zacz, i o czym sztuka. Tym bardziej więc zadowolona byłam, że idę na komedię i się zrelaksuję. A jeszcze napisano, że komedia z błyskotliwym dowcipem, że cięta satyra, że niespodziewane zwroty akcji. Jako zwolennik i absolutny fan sarkazmu i ciętych ripost (nie bez kozery kocham felietony Eco i Reverte) uznałam, że kto jak kto, ale ja powinnam obejrzeć tę sztukę. Obejrzałam...
Oto co myślę (z naciskiem na fakt, że nie jestem krytykiem teatralnym, nie mam podstawowej wiedzy teatrologicznej, a jedyne czym się mogę podeprzeć to mój autorski subiektywizm):
Czy sztuka miała błyskotliwy dowcip? Na pewno dowcip i czasami się migotał. Może nie jak diament, ale na pewno jak wypolerowane szkiełko. Czy sztuka owocowała w ciętą satyrę? Skalczyć, to się nie skaleczyłam, ale o mały włos byłabym zadrapana. Czy doświadczyłam niespodziewanych zwrotów akcji? Doświadczyłam. Tylko, że nie było ich wiele, a jeden (dla tych, którzy jeszcze tej sztuki nie widzieli nie powiem kiedy). I poza tymi odchyleniami od obiecanej mi normy to sztuka zdecydowanie zrelaksowała mnie, a nawet poprawiła humor nadwątlony pobytem w szpitalu. Musze przyznać, że na prawdę przyjemnie było patrzeć na aktorów. Kostiumy były rewelacyjne, a każda z występujących aktorek miała tak piękną sukienkę, że musiałam się bardzo pilnować, żeby nie wyskoczyć z widowni i nie zabrać im wszystkiego, co mają na sobie (jakkolwiek to brzmi). W oczy najbardziej rzucała się pani Anna Kociarz, która nie dosyć, że wyglądała szałowo w swojej zielonej sukience, to jeszcze grała tak swobodnie i naturalnie, że z łatwością wciągała widza w wir teatralnej historii. Zresztą aktorzy występowali w parach i to właśnie para z panią Anną i panem Grzegorzem Gzylem grała najlepiej, najbardziej przekonująco i tak, jak powinni grać aktorzy, żeby przyjemnie było patrzeć. Następna w kolejności była para: Monika Chomicka- Szymaniak oraz Krzysztof Matuszewski (pan Krzysztof miał fantastyczne okulary). Oni również doskonale zbudowali swoje postaci i pozwolili uwierzyć, że dokładnie tacy są na prawdę. Zatem te dwie pary, a potem długo nic. Ale nawet dla tych dwóch par warto się wybrać do teatru. Dla par i dla kostiumów, a także dla odrobinę iskrzącego i lekko drapiącego humoru.

środa, 12 stycznia 2011

nowości

dzisiaj zaproponuję Wam książkę, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego "Abecadło" Czesława Miłosza. To taki mój "nowościowy wybór", którego jeszcze w ręku nie miałam, ale który wydaje mi się dosyć interesujący. Wydawnictwo opisuje tę książkę jako zbiór wspomnień, historyjek, osobistych definicji, anegdot o miejscach i ludziach, którzy pozostawili ślad w pamięci Miłosza. No i oczywiście dodaje, że to nie tylko to, ale również głębsza przygoda intelektualna z Czesławem Miłoszem u boku. A skoro zaczął się właśnie rok poświęcony temu poecie, to może już na początku warto zaznajomić się z jego życiem i wszystkim innym z nim związanym. Oprawa twarda, więc nie ma co marudzić, tylko udać się do księgarni!

A przy okazji rozmowy o nowościach, mam pytanie jak tam idzie odnajdywanie się w świecie droższych książek?

poniedziałek, 10 stycznia 2011

czemu nie? Bo nie!

kilkakrotnie już pisałam o tym, że audiobooki to nie wyjście dla mnie, a przynajmniej nie sposób na wartościową lekturę. I oczywiście mówiłam czemu, mówiłam jak, ale nie ma na świecie nic lepszego jak poparcie drugiej osoby. I okazało się, że czekać nie muszę długo, ponieważ pomocą mi służy pisarz Henry, bohater opowieści "Beatrycze i Wergili" autorstwa  Yann'a Martela.
Zobaczcie co mówi:
"Czytanie samemu i słuchanie cudzej lektury to dwa odmienne doświadczenia. Nie panując nad słowami, które polecono jego uwadze, nie mogąc iść własnym krokiem, ale wlokąc się niczym więzień przykuty łańcuchem do innych, odkrył, że nie przez cały czas uważał i nie wszystko zapamiętał."
Także sami widzicie!
A tak na marginesie już niedługo recenzja tej książki na moim blogu. Zapraszam!

niedziela, 9 stycznia 2011

47. Samuraj

Zapraszam do zapoznania się z recenzją książki "47. Samuraj" autorstwa Stephena Huntera, wydanej przez wydawnictwo Mayfly.
     Gdy czyta się literaturę bezpośrednio związaną z określonym krajem, kulturą, czy wręcz cywilizacją, zawsze jest to niesamowite przeżycie. Próba przesiąknięcia w to, z czym nie mamy styczności na co dzień, zrozumienie mechanizmów rządzących innym człowiekiem jest zawsze ekscytujące i odrobinę niebezpieczne. Nie ma gwarancji, że zrozumiemy co autor miał na myśli, dlaczego miał na myśli właśnie to i czemu w tej chwili, a nie innej. Czasem może się zdarzyć, że nie przewidzimy związków przyczynowo-skutkowych, a logika wydarzeń wyda nam się absolutnie absurdalna. W tym cały kunszt pisarza, żeby wprowadził nas w świat przedstawiony stopniowo i bezboleśnie. Stephen Hunter na pewno nas w tym przypadku nie zawiedzie, a jego Japonia jest taką Japonią, która staje się bliska ludziom nie mającym o niej pojęcia.
     Główny bohater, Bob Lee Swagger, jest żołnierzem z krwi i kości. Samowystarczalny, cichy, skryty, a jednocześnie nieustępliwy, uparty i bezpośredni. Pewnego dnia, kosząc trawę, zauważa samochód z którego wysiada Japończyk oraz Amerykanin. Ten drugi przedstawia Japończyka jako pana Yano, pułkownika japońskich sił samoobrony. Yano szuka miecza. I od tego momentu zaczyna się wszystko, co składa się na tę sensacyjną książkę. Japońska sztuka szlifowania mieczy, walki, podejścia do przeciwnika, zwyczajów jakuzy.
„47. Samuraj” aż ocieka japońską kulturą i zwyczajami samurajów. Nie ma tu strony na której nie byłoby słowa o mieczach, odwadze, determinacji i reputacji, które odznaczają samurajów.
     Zdecydowanym plusem jest to, że czytelnik nie pozostaje rzucony na głęboką wodę i jest wprowadzany przez autora we wszystkie zakamarki świata przedstawionego. Trudne pojęcia, niezrozumiałe zwyczaje, fachowe terminy wyjaśnione są w prosty sposób i nie zaburzają fabuły. Wpasowane są w tak idealny sposób, że nie stają się męczące i natarczywe, czego wielokrotnie w innych książkach nie udało się uniknąć (np. „Następcy” Edwarda M. Lernera).
     Akcja książki, chociaż miejscami zbyt wydłużona, to jednak jest zdecydowanie wciągająca. I chociaż dialogi wydają się być nienaturalnie sztywne, a niektóre opisy napakowane są niepotrzebnym patetyzmem, to jednak czyta się ją wartko i trudno się od niej oderwać.
     Jedyne co naprawdę razi w tej samurajskiej sensacji to brak realizmu opisywanych wydarzeń. Bob Lee Swagger ma tak niesamowite szczęście podczas swoich przygód, spotyka tak przychylnych ludzi, że aż wydaje się to być nierealne. Niebezpieczeństwa jakich unika, informacje, które zdobywa i wreszcie błędy jakie popełnia są często tak absurdalne, że aż denerwujące. Tego Amerykańskiego wojskowego otaczają ludzie bezproblemowi, ulegli i idący na zadziwiającą liczbę kompromisów. No ale niestety, musimy zrzucić to na karb fikcji literackiej i skupić się na dobrych cechach tej pozycji, wartej polecenia.
     Również samo wydanie (wydawnictwo Mayfly) dodaje tej opowieści dużo uroku. Estetyczna okładka, praktyczna zakładka i cała masa pocztówek przedstawiających samurajskie miecze. Jeżeli ktoś się zmęczy czytaniem, to zawsze może odpocząć oglądając wszystko to, co opisuje autor. Bardzo sprytne i efektowne zagranie.
     Nie opiszę więcej akcji, nie zdradzę szczegółów zawiłej fabuły, jedno co mogę Wam jeszcze napisać to to, że warto przeczytać książkę człowieka, który potrafi tak poprowadzić opowieść, że jednocześnie przywiązujemy się do dwóch wzajemnie walczących ze sobą na Iwo Jima grup żołnierzy. Spróbujcie!

(Książka została przekazana od portalu nakanapie.pl

sobota, 8 stycznia 2011

rozmowa jakich niewiele...

dzisiaj podzielę się z Wami radością ze spotkania z pewną osobą. Pewna osoba, którą od tej pory będę nazywać "pewną osobą" spotkała się dzisiaj ze mną totalnie przypadkowo, a to za sprawą mojej mamy, która tę pewną osobę do domu mego rodzinnego sprowadziła w ramach kobiecego wieczoru. Okazało się, gdy zawitałam tam koło godziny 21, że ta właśnie pewna osoba to ktoś z kim można na prawdę interesująco porozmawiać o książkach, ktoś kto się nimi fascynuje, ktoś kto wie co mówi i potrafi wyrazić swoje zdanie, a nie tylko zdanie zasłyszane od innych i gdzie indziej. I przy okazji tego radosnego spotkania uświadomiłam sobie, że ludzie nie rozmawiają o książkach z taką swobodą i czasem nawet nie potrafią określić jaki rodzaj literatury najbardziej ich pasjonuje. Dopiero doświadczając tej przyjemnej rozmowy z pewna osobą zobaczyłam jak rzadko jest mi dana taka konstruktywna wymiana opinii. No! Literaturomani! Do dzieła! Zróbmy coś z tym nieczytelniczym światem!
Pozdrawiam Pewną Osobę!

czwartek, 6 stycznia 2011

bardziej nowe nowości

Kolejny smakowity kąsek. Tym razem wydawnictwo Prószyński i S-ka postanowiło przekazać polskiej ludzkości (:P) listy Tolkiena. Mówią i krzyczą, że to podstawa dla każdego miłośnika jego powieści, że noty do wydawców, że do przyjaciół, że komentarz do Władcy itd. Mnie po pierwsze interesuje to, że Tolkien i właściwie już tu mogłabym zakończyć, ale powiedzmy, że interesujący jest dla mnie powód drugi, a mianowicie ładne wydanie w twardej oprawie. Czegóż więcej może chcieć czytelnik?

środa, 5 stycznia 2011

nowości, oj nowości

No proszę, chociaż tak marudziłam na ten Pochłaniający Czas, Zabierający Cenne Chwile Internet, to jednak muszę powiedzieć, że czasami jest on bardzo przydatny. Na przykład przed chwilką znalazłam jedną z nowszych propozycji wydawnictwa Znak pt. "Być jak Steve Jobs" autorstwa Leander Kahney. Pozycja tym bardziej interesująca, że wszyscy wiemy jaki sukces odniósł bohater. A skoro jemu się udało, to może warto by bliżej przyjrzeć się sposobom, jakich używał. Wiadomo, że nie wszystko tam będzie napisane, nie wszystko musi być koniecznie skuteczne w naszym wykonaniu, ale... Uważam osobiście, że lepiej uczyc się dzięki komuś, komu się udało, niż na własnych błędach.
Najprawdopodobniej nabędę tę książeczkę. Z dwóch powodów: po pierwsze jest przeceniona (szaleństwo), po drugie mam już w domu jedną książkę z tej samej serii. Nie czytałam jej sama, ale czytał ją mój chłopak i był całkiem zadowolony. Sami widzicie zatem, że wykorzystam aż dwa punkty z mojego poprzedniego posta: znajomych i konsekwencję. Ot i moja półeczka znowu pozbywa się kilku centymetrów miejsca.

wtorek, 4 stycznia 2011

traf książką w półkę

traf książką w półkę, czyli jak wybrać książkę, żeby wiedzieć, że nie wyrzuciło się pieniędzy w błoto. Otóż muszę Was zasmucić: nie ma przepisu na odpowiednie rozpoznanie książki. Jest to za kilka rzeczy, które można zrobić, żeby jako tako się uzbroić w wiedzę pozwalającą nam ocenić zawartość książki bez zaglądania do niej

1) rozmowa ze ze znajomymi (niekoniecznie muszą mieć oni taki sam gust jak Wy, ale skoro są Waszymi znajomymi oznacza to, że ich znacie i możecie ocenić jak bardzo to co im się podobało spodoba się Wam, albo jak bardzo to, co podoba się im, na 100% nie spodoba się Wam)

2) programy książkowe w telewizorni (kiedyś leciał program "Wydanie drugie poprawione" i można było posłuchać tam jakie książki obecnie są popularne, co przeczytać warto, a czego nie)

3) wszelkie recenzje (możecie poczytać u mnie na blogu, albo możecie poszukać na innych portalach internetowych i przekonać się co o książce mówią ci, którzy już ją czytali. Niekoniecznie mają oni rację, ale przynajmniej mniej więcej będziecie wiedzieli co o danej książce myśleć i czego się po niej spodziewać)

4) wielkie nagrody i małe nagródki (już po raz trzeci podejmowany przeze mnie temat, Nike, Nobel, paszporty Polityki itd., itp. Niekoniecznie muszą mieć rację, ale przynajmniej macie jako takie pojęcie o jakich książkach się mówi, jakich autorów wypada znać i o jakich książkach wypada wiedzieć, jeżeli chce się być uznanym za znawcę)

5) top sprzedaż (czyli wszystkie te książkowe listy przebojów. Chociaż to według mnie najmniej miarodajny sposób, ponieważ takie listy powstają na zasadzie bestsellerów, a jak powszechnie wiadomo nie zawsze to co lubią wszyscy jest wartościowe. Często bywa wręcz przeciwnie!)

6) kontynuacja (jeżeli kupiliście już jakąś książkę danego autora i spodobała Wam się, to jest duże prawdopodobieństwo, że kolejna rownież Wam się spodoba. Ja w ten sposób mam już wszystkie książki Arturo Perez Reverte, Tolkiena i uzupełniam Eco oraz Pamuka. Oczywiście działa to też w drugą stronę. Na przykład ja nigdy nie kupię już nic Hrehorowicza, bo nie zniosę kolejnych "Wyznań..."

7) chybił trafił (totalne ocenianie książek po okładce)

8) blurby (krótkie notki na tyle książki. Tylko trzeba wziąć pod uwagę, że pisał je ktoś z wydawnictwa, co oznacza, że zdecydowanie obiektywny nie był)


no... póki co tyle mi przychodzi na myśl.
Zapraszam do dzielenia się swoimi pomysłami na dobry książkowy przepis!

poniedziałek, 3 stycznia 2011

wolnym w książki

czy Wy też macie podobny problem? Im więcej wolnego czasu, tym więcej lenistwa. Istne szaleństwo. I wydawać by się mogło, że czas zwolnienia lekarskiego, zaległego urlopu idealnie nadaje się na literackie podboje, to rzeczywistość okazuje się inna. Każda wolna chwila umyka gdzieś tam w niepamięć, tuż przed tym jak zmarnowana jest na nic nie znaczące głupoty. Oh, ten internet okropny!
I zwykle człowiek robi tyle ambitnych planów, że nadgoni to, dokończy tamto. A guzik! Na dodatek z pętelką!
I jak tu człowieku znaleźć odrobinkę czasu, skoro pod latarnią najciemniej!

niedziela, 2 stycznia 2011

Kryzys muzeów

No i proszę, pierwszy post w 2011 roku. Mam nadzieję, że wszelkie imprezy sylwestrowe udały się tak dobrze jak moja. I chociaż nos jeszcze daje mi się we znaki, to i tak było fantastycznie!
W nowym roku zacznę od polecenia Wam książki wydanej przez Słowo/obraz terytoria w 2009 roku. "Kryzys muzeów" autorstwa Jeana Clair jest krótkim opisem sytuacji wszelkich galerii sztuki na świecie. Autor skupia się głównie na Luwrze, który postanowił sprzedać swoją nazwę muzeum w Abu Zabi i uczynić tam niejako swój kolejny oddział. Jednym z elementów umowy o przejęciu nazwy było również wypożyczenie części zbiorów Luwru francuskiego na rzecz nowego. Autor dosyć dosadnie wyraża swoje zdanie na ten temat, podkreślając, że sztuka obecnie staje się głównie popularna ze względów finansowych, a pomijane są wartości estetyczne i artystyczne. Jean Clair porusza również problem wpuszczania do muzeum wszystkich, co powoduje przemianę tych artystycznych przybytków w jarmarki i centra rozrywki z błyskami fleszów.
Książka napisana jest stosunkowo przystępnie i w mojej ocenie jest to pozycja na jeden wieczór, zatem tym bardziej warto po nią sięgnąć, gdyż nie pochłonie za wiele cennego czasu, a na pewno wzbogaci nasze przemyślenia o świecie sztuki.
I dodam również, że na tyle mnie ona zaciekawiła, że jestem właśnie w trakcie czytania drugiej pozycji tego samego autora "De Immundo".
I już na sam koniec polecam Waszej uwadze artykuł traktujący o transferze nazwy Luwr:
http://www.artinfo.pl i zadaję pytanie, czy tego typu zabiegi marketingowe i finansowe rzeczywiście sprawiają, że sztuka staje się jedynie obiektem marketingowym, czy może wręcz odwrotnie, pomagają one propagować sztukę szerszemu gronu odbiorców?