Łączna liczba wyświetleń

sobota, 29 września 2012

Kątem Plując

Czasami mam takie wrażenie, że każda książka przybliża mnie do czegoś, co trudno jednoznacznie określić, ale co z całą pewnością ma związek z wiedzą i elokwencją. Nie wiem dokładnie co jest na końcu tej literackiej tęczy, co zawiera książkowe Eldorado, ale wiem, że ilekroć odkładam skończoną książkę na półkę, to jestem bliżej dowiedzenia się. 
I nie ma tu znaczenia, czy czytam sztandarowe dzieła, klasyków, czy pisarskich ikon i sław, czy może wręcz przeciwnie, trafiam na jakieś książkowe zlewy, odrzuty i wszelakie konieczności. Mam poczucie, że obojętnie jakie słowo pisane ubogaca mnie i nawet, gdy czeka mnie przeczytanie czegoś nieatrakcyjnego, to postrzegam to jako okazję do pogłębienia wiedzy, dowiedzenia się siłą rzeczy czegoś nowego, rozszerzenia horyzontów i zwielokrotnienia poziomów myśli.
Gdybym miała jakoś konkretniej scharakteryzować to co czuję, myślę, że powiedziałabym, że nawet najmniej ważne zdanie wydaje mi się pożyteczne. Nawet, jeśli nie rozbudza ono mojej wyobraźni, to przynajmniej utwierdza w poprawności językowej.
Może chciałabym przez to powiedzieć, że czytanie jakiejkolwiek książki może w pewnym sensie ubogacić. I chociaż nie mam zamiaru popadać w skrajności, mówić, że cokolwiek przeczytasz będzie dobrze, to jednak to, co chcę nieudolnie przekazać, to fakt, że w ramach jakiegoś sensu i przy zachowaniu literackiej przyzwoitości warto czasami zboczyć z wytyczonej ścieżki i sięgnąć po coś, czego normalnie by się nie przeczytało.
Po skończeniu takiej, nazwijmy ją "niechcianą" książką, możecie albo zdobyć wiedzę na zupełnie nowy temat, albo szerszy kontekst dla omawiania literatury, albo całą masę nowych sformułowań, może wskazówek czego nie robić w przyszłości, jeśli zajmiecie się literaturą. Tak, najlepiej oddaje to co czuję sformułowanie "poszerzanie horyzontów". Bo nawet, gdy ta "niechciana" książka nie okaże się hitem (co czasami ma miejsce), to zawsze pozostajecie z jeszcze obszerniejszym doświadczeniem literackim.
To jest zawsze cenne...

No, to po takim wynurzeniu pozostaje mi jeszcze życzyć Wam wszystkiego aromatycznego z okazji Światowego Dnia Kawy!
zdjęcie pochodzi z mojego drugiego bloga www.widelecinoz.blogspot.com
na którego serdecznie zapraszam!

piątek, 28 września 2012

zaproszenie- Tydzień Zakazanych Książek

To zaproszenie brzmi na prawdę kusząco: "Tydzień Zakazanych Książek". Na pewno się ze mną zgodzicie, że to, co zakazane jest niezwykle intrygujące. Czemu by więc nie wybrać się do Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Józefa Wybickiego w Sopocie i nie przekonać się na własnej skórze jak smakuje zakazany owoc? Zresztą jest to część większej akcji, ponieważ taki "Tydzień" będzie miał miejsce nie tylko w Sopocie, ale w innych miastach naszego kraju, a także poza jego granicami. 
Celebrację tego wydarzenia rozpoczął Urząd ds. Wolności Intelektualnej Stowarzyszenia Bibliotek Amerykańskich (ALA, założony w 1876 roku). Chodzi w nim przede wszystkim o podkreślenie tego, jak ważna jest wolność słowa. Zresztą hasło tegorocznej edycji festiwalu brzmi: "30 lat uwalniania literatury".
Od 30 września do 6 października możesz udać się do biblioteki, zobaczyć jakie książki figurują w indeksie tych zakazanych i się z nimi zapoznać.
Kuszące? Oczywiście!
Widzimy się na ul. Obrońców Westerplatte 16 w Sopocie!

zawrót głowy...

przytłaczające, nawet jak dla mnie:


book room ze strony contentinacottage.blogspot.com. Co Wy na to?

poniedziałek, 24 września 2012

książkoniespadacze, czyli bookendsy, albo podpórki

Ostatnio musiałam zmierzyć się ze spadającymi książkami, a wszystko za sprawą remontu i nowego zestawu półek. Niestety w Polsce trudno dostać ciekawe książkoniespadacze. Do wyboru są jedynie metalowe, bez wyrazu, lub wszystko to, co swego czasu zaserwowała nam Ikea. Polscy designerzy również nie podjęli jeszcze tematu i bazują na szwedzkim wyrobie. Dlatego na razie pozostaje mi cieszyć oko zawartością internetu i przemyśleć zamówienia z zagranicznych stron.

Na stronie curledupwithabook.wordpress.com odnalazłam odrobinę książkowych witaminek:


Bardzo ładnie się świeci, chociaż obawiam się, że zbyt kolorowa okładka mogłaby przyćmić nasze jabłuszko.
Jeśli natomiast macie sporo miejsca na półce możecie zorganizować sobie taki wachlarz ze strony trendsupdates.com:


Może stworzyć ciekawy wizualny efekt, tylko mam wrażenie, że nie można przesadzić z ich ilością.
Na stronie emorfes.com i jamielatendresse.com znalazłam guliwerowe akcenty książkowe. Odrobinę sensacyjne, bo przecież za chwilkę ma się stać coś złego (książka gigant atakuje!) i lekko atletyczne (książkę gigant powstrzymuje zwykły obywatel!), ale na prawdę ciekawe. Oby tylko nie zniknęły w ogromie książek:



Muszę powiedzieć, że ta surowa ściana idealnie się z nimi komponuje.
Na stronie trendhunter.com kolejna porcja literackich witaminek i zdecydowane orzeźwienie dla nudnych półek:


Chyba ten książkoniespadacz i jabłuszko na razie najbardziej do mnie przemawiają.
Znalazłam też coś romantycznego, chociaż muszę przyznać, że bez serduszek na końcach wyglądałoby zjawiskowo. Temat do przemyślenia:


Ten czerwony i serduszkowy książkoniespadacz znalazłam na stronie booksake.blogspot.com i po drobnych przeróbkach na pewno postawiłabym go na swojej półce.
Na koniec pokażę Wam jeszcze domek w domku, czyli jak wnieść kilka domów do naszego mieszkania. Znalezisko ze strony dornob.com:




i jak Wam się podoba dzisiejsza kolekcja?

niedziela, 23 września 2012

książkotrzymacz

Piękne wnętrze. Kolorowe, pozytywne, odrobinę zabałaganione i jasne. Nawet ten powykręcany dywan mi się podoba. Oceńcie sami:



Co prawda ta zielona kotara jest zupełnie niepotrzebna, ale przynajmniej dodaje koloru. Akcenty kolorystyczne to wszystko to, co może ożywić książkę, która jeszcze nie została otwarta. Kolorowe poduchy, lub poduchy ogólnie. Tylko wydaje mi się, że jest tam odrobinę za mało światła. Na pewno rodzina bije się o lampkę do czytania.

To wesołe wnętrze pochodzi ze strony honeyandthemoondesign.blogspot.com

czwartek, 20 września 2012

Żona_22

     Największe szczęście dla czytelnika jest wtedy, kiedy książka jest jak czekolada. Smak czekolady jest oczywisty, słodki, przyjemny. Mało jest osób, które skrzywią się, gdy da im się spróbować czekoladę. Mogą nie chcieć jej jeść zbyt wiele, ale na pewno nie powiedzą, że sto razy bardziej wolą szpinak. Możliwe jest, że szpinak jeść muszą, ale czekolada to rozkosz. Oczywiście są ludzie, którzy nie przepadają za czekoladą, ale spójrzmy prawdzie w oczy, takie osoby znajdziemy zawsze i wszędzie i nie ma sensu się nad tym zbytnio skupiać, bo tylko zepsuje to nam zabawę. Więc jakie to szczęście, gdy książka jest jak czekolada! W oczywisty sposób dobra, aż trudno się nadziwić, że tak niewiele trzeba, żeby być aż tak zadowolonym. Od razu wiesz co jesz. Nie ma szans żaden wyrób czekoladopodobny. 
     Wspaniale jest czytać książkę, która jest jak czekolada. Elegancko zawinięta w czerwony papierek, nie twardy, tylko taki zwyczajny, miękki. Wygodny, bo czekolada sama w sobie jest duża, jak wyglądałaby z dodatkowym kartonem. Opakowanie jest odrobinę sklejone. Gdyby było szyte, to na pewno przetrwałoby dłużej, ale kogo obchodzi opakowanie, skoro w środku jest czekolada.
  Czekoladzie wiele nie trzeba, żeby była dobra. Wystarczy delikatny smak, taki idealnie skomponowany. Właściwie smak to styl czekolady. Skomponowana jest lekko, zgrabnie, nic dodać, nic ująć. Zresztą ta czekolada jest wyjątkowa. Nazywa się "Żona_22" i została skomponowana przez Melanie Gideon. Ta amerykańska pisarka stworzyła przysmak, który uzależnia. Wielopoziomowość tekstur jest zachwycająca. Możemy cieszyć się nim jak powieścią, jak rozmową mailową, czatem fejsbukowym, teatralnym dramatem i ankietą. Autorka przeskakuje z jednego stylu w drugi, nie pozwalając czytelnikowi na nudę, przedstawiając fabułę z wielu stron, aby można było głębiej w nią wejść. To jak smakowanie czekolady. Albo szybko, jednym gryźnięciem, albo powoli rozpływając się w ustach. 
     Ta czekolada nie jest czekoladą po prostu. Praktycznie każdy kęs niesie coś nowego. Zresztą na samym początku poznasz Czytelniku, 44-letnią kobietę. Główna bohaterka, Alice,  ma dwójkę dzieci, męża i psa. Prowadzi całkiem normalne życie, bez zbędnych niespodzianek. Dom utrzymany w należytym porządku, kariera reżysera w szkolnej grupie teatralnej, talent kulinarny średni, rozwój dzieci w normie, pożycie małżeńskie w stagnacji. Najczęściej wyszukiwane hasło w przeglądarce google: "szczęście w małżeństwie". Dokładnie w taki sposób trafia do grupy badań nad małżeństwem. Otrzymuje swój anonimowy nick "Żona_22", swojego prywatnego naukowca "Asystenta_101", zestaw pytań i absolutną, internetową anonimowość. Teraz pozostaje tylko zastanowić się nad odpowiedziami, przeanalizować początki małżeństwa i szczerze odpowiedzieć Asystentowi. Szkoda tylko, że na czas badania życie nie zatrzymuje się, tylko niesamowicie gna do przodu. 
     Czekolada ma nieskończoną ilość smaków. Aby się nie ograniczać Melanie Gideon serwuje nam całą paletę różności. Ilość wątków, przez które przyjdzie Ci Czytelniku, się przedrzeć jest ogromna. Alice ma przyjaciółkę, która poza tym, że jest adwokatem rozwodowym, ma też partnerkę, z którą tworzą bardzo udany związek. Alice ma również przyjaciółkę Bunny, którą zna z czasów, gdy była dramatopisarzem. Zresztą czego to Alice nie robiła. Poza pisaniem dramatów, które początkowo dobrze przyjęte, zostały odrzucone przez krytykę, która podcięła jej skrzydła, Alice pracowała również w firmie marketingowej, w której poznała swojego męża. Szefa… spotykającego się z piękną Heleną. Love story pełną parą. Pewnie dlatego ta konkretna czekolada zapakowana jest w czerwień. Poza tym są też problemy z dziećmi, sikający na łóżko pies, zadyszka podczas biegania, mąż, który jest, ale jednak go nie ma i Asystent_101, który zaczyna być coraz bardziej i intensywniej… Już zwykły mail nie wystarczy, Alice potrzebuje rozmowy, czatowania, szybkiej wymiany myśli, flirtu i docenienia. Wszystkiego tego, co Asystent_101 gotowy jest jej dać. 
     Ta czekolada jest uzależniająca. Gdy już sięgniesz po pierwszą kostkę nie możesz przestać myśleć o tym, jak cudownie będzie rozpocząć drugą. Trudno jest się do czegokolwiek przyczepić. Składniki, użyte do zmieszania tej słodkiej mikstury są najlepszej jakości. Wyważona fabuła, która raz poraża, żeby innym razem wprowadzić w przyjemny dryft. Uczucie wyrozumiałości i zrozumienia dla głównej bohaterki, do tego lekkie przymrużenie oka, gdy autorka pozwala Czytelnikowi uwierzyć, że będzie wiedział co się zaraz stanie. Ale Ty, drogi Czytelniku, czuj się przeze mnie uprzedzony i nie daj się tak łatwo zwieźć. Nie wierz jej do końca. 
     I chociaż nie będziesz płakać ze śmiechu, ani nie stracisz oddechu od ilości żartów, to gwarantuję Ci, że ostatni kęs będziesz chciał wydłużyć w nieskończoność, bo powiedz sam… kto lubi, gdy czekolada się kończy. 


Książkę do zrecenzowania przekazało mi Wydawnictwo Otwarte, za co serdecznie dziękuję!

wtorek, 18 września 2012

Ojciec Pio. Wizjoner naszych czasów. Listy


     Ojca Pio raczej nikomu nie trzeba przedstawiać. Zakonnik, mistyk, stygmatyk, niesamowity kapłan z Pietrelciny. Na msze, z jego udziałem, schodziły się tłumy. Został on kanonizowany przez Jana Pawła II 16 czerwca 2002 roku. Posiadał niesamowitą moc, którą zjednywał sobie ludzi, wiele osób twierdziło, że po kontakcie z nim zostali uzdrowieni. Kolejki do konfesjonału, w którym spowiadał, nie miały końca. Mimo to nie uchronił się przed zarzutami o fałszerstwo, mistyfikację i oszustwa. Władze kościelne kilka razy próbowały odsunąć go od pełnionych funkcji, mając na uwadze dobro ich samych oraz ojca Pio. Zakonnik nie potrafił się z tym pogodzić i wielokrotnie prosił o pozwolenie na kontakt z wiernymi. 
     Jest to postać o tyle interesująca, że nie trzeba być osobą wierzącą, aby zafascynować się jego losem i dać się ponieść wszystkim emocjom, które są z nim związane. Zresztą publikacji, opisujących życie Ojca Pio jest mnóstwo. Jest to wynik przede wszystkim tego, że żył on w latach 1887- 1968, a więc stosunkowo niedawno. Możliwe było zobaczenie go, usłyszenie. Rzadko nadarza się okazja, aby znać kogoś, kto zostaje ogłoszony świętym, stąd pokusa, aby przyjrzeć się jemu, poznać jego sekret i zrozumieć na czym polega magia.
     "Ojciec Pio. Wizjoner naszych czasów. Listy" to książka, która zawiera 23 listy napisane przez Ojca Pio, adresowane do jego współpracowników, przełożonych i znajomych. Nie należy się spodziewać wartkiej akcji, nie jest to również pozycja, którą można "połknąć" w jeden wieczór. Aby zrozumieć jej przesłanie, należy już na początku uzmysłowić sobie z czym mamy do czynienia. Będzie to seria listów, które wychwalają Boga, podkreślają ogromne znaczenie Jezusa dla każdego człowieka oraz wpływ, jaki miał On na Ojca Pio. Zakonnik z Pietrelciny wielokrotnie będzie podkreślał, że odczuwa ogromny ciężar, że ma wrażenie jakby umierał, prosi o gorącą modlitwę, jednocześnie podkreślając, że w cierpieniu należy upatrywać sensowności, bo skoro ono jest, oznacza to, że jest się częścią większego, boskiego planu, w który należy bezapelacyjnie wierzyć.
    Nie należy tej książki traktować zbyt religijnie, pochwalne, modlitewne zwroty nie powinny zrażać czytelników niezwiązanych z kościołem. Należy do niej podejść jak do pewnego rodzaju studium cierpienia człowieka. Listy, napisane przez samego Ojca Pio, mogą być bardzo wyraźnym drogowskazem do tego, aby zrozumieć co dzieje się w umyśle człowieka, który w zadziwiający sposób wpływa na innych. W jaki sposób postrzega on świat, czego się wyrzeka, o co zabiega. To, co uderza, podczas czytania ,to absolutne posłuszeństwo względem władz kościelnych, bezkompromisowość w stosowaniu się do zarządzeń przełożonych i całkowita ufność w ich słuszność. Ojciec Pio wielokrotnie też prosi o modlitwę we własnej intencji, co oznacza, że ogromną nadzieję pokłada w Bogu i wierzy w Jego siłę.
     Jeśli chodzi o styl książki to Ojciec Pio pisze w sposób spójny i jasny. Listy są oczywiście patetyczne, jednak należy pamiętać, że język, jakim posługuje się zakonnik, jest językiem kościelnym, mającym swoje źródło głównie w Piśmie Świętym, a właśnie w taki sposób jest ono napisane. Mimo to teksty są krótkie i łatwo za nimi nadążyć, zwłaszcza, że Ojciec Pio czasami powtarza swoje przesłanie do kilku odbiorców. 
     Nie odczułam jednak, aby ktoś odkrył przede mną tajemnice i zjawiska mistyczne, jak jest napisane w blurbie. To, co odczułam, to podróż w głąb człowieka, któremu sama wiele zawdzięczam, poznanie intymnych przeżyć i obaw. Chyba najlepiej opisze to wyświechtany frazes, który w wyliniałych słowach stwierdzi, że ktoś tak mistyczny, może być też tak zwyczajny. 



za książkę dziękuję wydawnictwu Salwator oraz portalowi sztukater.pl

sobota, 15 września 2012

mały remont

Książki wreszcie przejęły mieszkanie i nadeszła pora, aby się im przeciwstawić. Krzyknęłam: "Możecie tu być, ale na moich warunkach!" i zaczęłam kombinować co i jak z nim począć, aby i im i mnie było dobrze. Z częścią przyszło się pożegnać, a część musiałam wyprowadzić z ich ukochanych półek. Ale nie martwcie się, ponieważ mój mąż i szwagier dzielnie pracują, aby zbudować im nowy domek. Tymczasem chcę Wam pokazać z jakimi stertami muszę się męczyć i jakie stery muszą znosić mnie:





Remont jest ciężki dla wszystkich, ale półeczki całkiem szybko powstają i już niedługo czeka mnie rozmyślanie nad rozmieszczeniem moich zbiorów. Oj, to dopiero będą dylematy...

piątek, 14 września 2012

no to czytasz, czy jesz?

Odwieczny problem! Słyszałam o nim od całej masy ludzi i od kiedy pamiętam zawsze pojawiał się przy moim rodzinnym stole. Od kiedy sama stwarzam taki stół, dla mojego męża, też jest. Czytanie przy jedzeniu. Jakie argumenty zawsze słyszałam, które przemawiały za tym, aby tego nie robić?
- porozmawiajmy, a nie wiecznie z nosem w książce!
- poplamisz książkę jedzeniem!
- to bardzo niegrzeczne!
- nie wiesz co jesz, przez co jesz więcej!
- a co ze mną? Przecież ja też tu jestem, a nie czytam!
- nie szanujesz pracy, jaką włożyłam/łem w przygotowanie posiłku!
No i powiem Wam, że w sumie brzmią one całkiem sensownie. Chociaż nie można powiedzieć, że czytając przy jedzeniu robisz źle dwie rzeczy, bo zwykle raczej traci jedzenie na korzyść czytania, to może jednak warto odstawić lekturę, na czas posiłku? 
Spróbujmy zastanowić się nad zaletami czytania przy jedzeniu:
- jeśli książka jest ciekawa, to nie odrywasz się od niej i możesz cały czas pozostawać w świecie wyobraźni
- nie masz ochoty rozmawiać, masz zły humor, nie chcesz nikogo urazić jedząc gdzie indziej, a musisz przecież jeść
- może masz zjeść coś, czego nie znosisz? Książka pozwoli Ci wcinać pełen witamin szpinak i o tym nie myśleć
- skoro możecie oglądać telewizje, to ja sto razy wolę czytać książkę
- a może jesz sam? Kogo wtedy obchodzi, co robisz?
Gdzieś tam, mimo wszystko, wydaje mi się, że lepiej odłożyć na chwilkę najlepszą nawet powieść, skupić się na jedzeniu, rozmowie, samotnych rozmyślaniach. A czemu? Cały czas mam przed oczyma wizję plam!


obrazek zniszczenia pochodzi ze strony http://www.hearthur.com

czwartek, 13 września 2012

nowość: Żona_22

Książka na czasie? Logując się na facebooka nawet nie masz świadomości jak internet odmienia nasze życie. Jak w takiej erze odnaleźć miłość? Zwłaszcza, jeśli zakochasz się w kimś innym, niż twój mąż. "Zachwycająca książka, która rozśmieszy cię do łez", czyli nowość Wydawnictwa Otwarte: "Żona_22".
Wydana w 2012 roku, czyli zupełnie świeżutka, książka autorstwa Melanie Gideon, która ma na swoim koncie bestseller "The Slippery Year"
Macie ochotę przeczytać książkę, która od maja, została przetłumaczona na 30 języków? Oto co możecie o niej przeczytać:

"Czasami gdy loguję się do komputera, czuję się jak hazardzista siedzący w kasynie. Ogarnia mnie uczucie ekscytacji pomieszanej ze zniecierpliwieniem, mam wrażenie, że wszystko może się zdarzyć. Wkraczam w swój sekretny świat, bez sikającego psa, dorastających dzieci i męża, z którym po 20 latach małżeństwa mamy sobie coraz mniej do powiedzenia.

Dawno, dawno temu ja i mój mąż co wieczór przed zaśnięciem leżeliśmy w łóżku i zamiast zamieszczać posty na Facebooku, rozmawialiśmy.

Muszę przyznać, że brakuje mi tego…

Żona_22"

A do tego:
"Absolutnie wyśmienita! Alice Buckle zachwyci mężatki tak jak Bridget Jones podbiła serca singielek".
Meg Waite Clayton

Jeszcze powiem Wam, gdzie możecie ją nabyć:
na stronie Wydawnictwa Otwartego kosztuje 36,90
merlin.pl jest gotowy oddać ją za 34,49
Wydawnictwo Znak zaproponowało cenę 30,55
empik.com oczekuje wpłaty w wysokości 33,99
selkar.pl podaje cenę 32,00
gandalf.com.pl chcę ją Wam przekazać za 33,50

Miłego czytania!

aktualizacja:
mam już dla Was recenzję tej książki. Znajdziecie ją TUTAJ. Smacznego!

poniedziałek, 10 września 2012

szuru buru, czyli czyścimy książki

Uwielbiam patrzeć na książki, Kolorowe stosy poukładane równo na półkach, lub rzucone mimochodem na stoliku, podłodze, czy kanapie. Nierówne kolumny pod ścianą, kilka egzemplarzy na wystawach, pomieszane rzędy, ułożone w kartonie. Paleta barw, rozmiarów, tematów, języków. Dzieło sztuki, do którego brakuje tylko ozdobnej ramy. Gdy nie cieszą tekstem, cieszą widokiem.
Problem pojawia się jednak wtedy, gdy stoją nieruchomo zbyt długo...
Kto jest najlepszym przyjacielem bibliofila? Książka! A co największym wrogiem jednego i drugiego? Kurz!
A do tego jeszcze jestem alergikiem! Istna masakra. 
Kiedyś pisałam Wam, że lubię odkurzać książki i układać je na nowo, kolorami, rozmiarami, autorami. Ale, gdy ma się książek aż tyle, lub gdy po prostu nie ma się czasu, to kurzy robi się taka masa, że nie sposób wyjść z tej walki obronną ręką. Kichanie, katar i duszności murowane.
W jaki więc sposób pielęgnować różnorodne tomiska? Zobaczmy co powie internet:

oto porada Jowity Kowalskiej odnośnie skórzanych opraw:
"Skórzane oprawy książek należy regularnie czyścić. Nie należy używać wody ponieważ papier i skóra mogą od niej pęcznieć. Zamiast tego, używamy na przykład miękkiej szmatki flanelowej zanurzonej w terpentynie. Można użyć też rozpuszczony wosk pszczeli. Wcześniej jednak należy oprawę skórzaną dobrze odkurzyć."

pozbyć się kurzu możemy używając delikatnie zwilżonych piórek do czyszczenia (można takie dostać np. w Rossmannie). Zwilżenie nie powinno zaszkodzić książkom, a na pewno zapobiega unoszeniu się kurzu. Jeśli jednak uważacie, że połączenie wody i książki to zbrodnia, to możecie zawsze użyć odkurzacza. Będzie głośno, ale myślę, że skutecznie.

portal polki.pl daje radę jak uniknąć nieprzyjemnego kurzu:
"Na rzędach książek połóż płasko pozycje w lakierowanych obwolutach. Z nich łatwiej zetrzesz kurz." 

możecie też wyeliminować kurz poprzez wymianę wszystkich półek na takie z szybą, tzw. witryny. Niestety jest to zabieg dosyć kosztowny i nie zawsze możliwy.

znacie jeszcze jakieś sposoby?







piątek, 7 września 2012

aaa... kotki dwa... szarobure w książek furę...

Remont w domu trwa, i zabrakło półek. Panika na pokładzie, ale od czego ma się przyjaciół. Wizyta w specjalnym zakładzie i wszystko jest. Uwielbiam takie miejsca. Zjeżdża się z głównej ulicy w boczną, wydeptaną drogę, gdzie jest pełno różnych hurtowni. Jest taka w wydaniu elektrycznym, stolarskim, budowlanym, meblowym, ale jest też cała masa w takim wydaniu, którego nawet nie potrafię wymówić. Aż dziw bierze, że takie rzeczy można kupić, że ktoś je potrzebuje. A jednak...
No i wśród tych wszystkich hurtowni odnaleźliśmy (tenże przyjaciel i ja) hurtownię książek. Brzmi zachęcająco? Zobaczcie fotki:





sami widzicie, że trzeba mieć oczy otwarte, bo książki czają się wszędzie. Co prawda nie zawsze pilnują ich takie urocze kotki, ale myślę, że warto się rozglądać.
Jeszcze na zachętę podam Wam adres:

"A-Zet"
Trakt św. Wojciecha 3/11
80-044 Gdansk


wtorek, 4 września 2012

Literacki Sopot- jak było?

Jakiś czas temu zapraszałam Was na pierwszą edycję festiwalu Literacki Sopot. Kto był ten się cieszy, kogo nie było, ten może poczytać całe masy relacji na fanpage'u festiwalu.
Żebyście jednak mieli pewność, że za rok warto tam pójść (kto nie mieszka w okolicy może już teraz zacząć planować wakacje nad morzem), dodam jeszcze swoje odczucia z pierwszego dnia festiwalu, kiedy to wszystkie obowiązki i sprawunki odeszły na bok i razem z mężem mogliśmy rozkoszować się literacką atmosferą jednej trzeciej Trójmiasta. 
Ubrudzeni od remontu, upstrzeni białą i szarą farbą zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy w trasę. Okazało się, że w tę samą trasę ruszyła cała masa innych ludzi i rezultat był taki, że zaparkowanie w Sopocie okazało się trudniejsze, niż szukanie igły w stogu siana. Jak dla mnie mogliśmy zaparkować w Gdańsku i na jedno by wyszło, ale czegóż się nie robi dla odrobiny spacerku przyjemnymi uliczkami. 
Nasze kroki skierowaliśmy do Miejskiej Biblioteki Publicznej im. Józefa Wybickiego, gdyż właśnie tam czekało nas spotkanie z autorem książek fantasy: Tomaszem Kołodziejczakiem. Tomek (mąż mój) zapakował wcześniej do auta dwie książki tegoż autora, zatem sami widzicie, że cel był wielki. 
W bibliotece tej jeszcze nie byłam, więc wchodziłam odrobinę niepewnie, cała wypełniona moją wrodzoną nieśmiałością. Na szczęście wnętrze bardzo przyjemne, spokojny kolor ścian i pełno książek. To zawsze odpręża czytelnika. Uf! Jestem wśród swoich. 
Sala, w której odbywało się spotkanie wypełniona była regałami (też wypełnionymi), krzesłami, odrobinę ludźmi i przyjemnym światłem. Wybraliśmy więc miejsca w drugim rzędzie i z niecierpliwością czekaliśmy na rozpoczęcie spotkania. Przysłuchiwałam się pobocznym rozmowom o książkach, obserwowałam fotografujących i fotografowanych (właściwie to fotografowanego, który gotowy siedział już w swoim fotelu), przyglądałam się książkom wkoło, rozmyślałam nad tym, że w sumie to niesamowite siedzieć sobie w pokoju, w którym siedzi też ktoś, kto zajmuje się pisaniem, przed nim stoją jego książki, a on sam nie ma zupełnie problemu, żeby napisać kolejną i kolejną. Zawsze zazdrościłam pisarzom...
Spotkanie się rozpoczęło. Prowadzący, pan Roman Wojciechowski, od razu dał nam do zrozumienia, że spotkanie nie jest formalne, że możemy się (my, widownia) włączać do woli. Cudnie, byleby tylko pokonać tę, wspomnianą wcześniej, wrodzoną nieśmiałość (okazało się, że nie tylko moją, co za ulga!). 
O czym rozmawialiśmy?
Głównych tematów, małych uskoków i ogromnych, pobocznych wątków było niewiarygodnie wiele. Klimat biblioteki, pytani widowni i odpowiedzi pana Tomasza pozwoliły wytworzyć wielopoziomową dyskusję, którą słuchać należało uważnie. Zresztą inaczej się nie dało! Uważnie i z zaciekawieniem. 
Usłyszeliśmy o początkach pisania Tomasza Kołodziejczaka, o jego wychowaniu wśród książek fantasty i naturalnego przejścia z czytania do pisania (jak oni to robią...). Poznaliśmy też sposób odbioru książek przez czytelników na przestrzeni lat. Jak odbierano książki kiedyś, czego oczekuje czytelnik teraz. Poruszony został też bardzo współczesny wątek, czyli książki, a e-booki. Temat rzeka, na którym można nieźle poszybować. I rzeczywiście, bo czy nie ma obaw, że skoro wszystko jest zinformatyzowane, pozapisywane na komputerach, skoro wszystko jest tak łatwo poudostępniane, to czy nie narażamy się na pewnego rodzaju manipulację, inwigilację i ogólną wszechwiedzę wszystkich i wszystkiego? No właśnie... sami widzicie jak bardzo rozmowa z Tomaszem Kołodziejczakiem była wielowątkowa. 
Odrobinę rozmawialiśmy o drugiej pracy autora, czyli wydawcy komiksowego, o jego komiksowych upodobaniach. Odwiedził nas też redaktor pisma "Nowa Fantastyka" Maciej Parowski, poczęstował się ciastem i wtrącił odrobinę do dyskusji. Wątek rozmowy powędrował gdzieś ku ostracyzmowi pisarzy fantastyki, o niechęci głównego nurtu literatury, o jakiejś takiej obawie, przed tym co "nie z tej ziemi". 
Rozmawialiśmy również o estetyce fantastyki, o okładkach, o oczekiwaniach czytelników o tym jakie książki chcą oglądać, jakie chcą czytać. Co powinno być na okładce, co okładka mówi o zawartości. Poszybowaliśmy też gdzieś w okolice sztuki współczesnej, mówiliśmy o tym, czy kropka i kreska jest gorsza od dobrego kosmologa. 
Ani się obejrzałam, a żegnaliśmy się półtorej godziny po rozpoczęciu spotkania. Czas przeleciał, jak z bicza trzasł. Jeszcze tylko odrobina autografów, gdzieś tam w kącikach biblioteki słuchacze wymieniali między sobą uwagi i argumenty dyskusji, która najwyraźniej mogłaby się toczyć jeszcze długo, długo.
My za to pożegnaliśmy się i ruszyliśmy na dalsze podboje Literackiego Sopotu. Co prawda czasu pozostało nam niewiele, ale koniecznie trzeba było obejrzeć książkowe kramy. Mimo drobnych trudności w odnalezieniu się (zrzucam to na karb fascynującego spotkania) dotarliśmy do białych namiotów i zaczęliśmy obserwację. Cała masa wydawnictw, cała masa książek, wszystko taniej i lepiej, niż w księgarniach. Na dodatek załapałam się na śliczną żółtą torbę z logo festiwalu. 
Chociaż działo się jeszcze wiele ciekawego, to musieliśmy wracać do domu. Takie to już bywa czasami wredne nasze zdrowie. Na szczęście jest internet i mogłam całą resztę śledzić wprost z domu. 
Wiem jedno, ten dzień długo zapadnie mi w pamięć. Któż by się spodziewał...

Odrobina zdjęć? Ależ proszę:















jeśli chcecie wiedzieć jeszcze więcej, to zapraszam również na fanpage Miejskiej Biblioteki Publicznej w Sopocie, a w szczególności TUTAJ
Miłego oglądania!

poniedziałek, 3 września 2012

kartkopamiętacz

Uwielbiam takie małe przedmioty, które niby niepozorne, a jednak zdecydowanie ubarwiają nam życie. Można by użyć rachunku, lub kawałka chusteczki, ale można też użyć tego:






jest to kartkopamiętacz zaprojektowany przez Peleg Design.
Zresztą mają oni kilka innych ciekawych książkowych pomysłów:



powyższy książkoniespadacz prezentowałam Wam już wcześniej




I jak, podoba Wam się?

zdjęcia pochodzą ze stron:

sobota, 1 września 2012

zarośnięta biblioteka


Ah te biblioteki. Zawracają nam w głowach. Nie da się przejść obojętnie, w końcu to tam mieszka najwięcej książek. Spokojnie śpią sobie na równo ułożonych półkach, czasami podróżują w różnych torbach i torebkach, a potem wracają do domu i znowu idą spać. Ktoś o nie dba, karmi czytelnikami. Żyć, nie umierać. 
Więc biblioteka to taki budynek, albo pomieszczenie. Są tam zwykle drzwi i okna, są regały, są stoły, krzesła i cała masa innych czytelniczych pomocników. Zwykle "zewnętrze" tego budynku jest raczej standardowej. Czasami jest czadowo designerskie, ale zwykle na tym się kończy. 
Zwykle... bo tym razem architekci poszli o krok dalej. Od 15 grudnia 1999 roku książki w Warszawie można czytać na Powiślu, bo właśnie tam powstał nowy budynek Biblioteki Uniwersyteckiej. Gmach tej biblioteki, poza zwyczajną "gmachowatowością", jest też zieloną krainą i roślinnym rajem. Cały rośnie i żyje. Pełno zieleni, roślinek, listków i kwiatów. Do tego piękny park i ogród na dachu. OGRÓD NA DACHU! Zresztą co ja Wam będę opowiadała. Zrobiłam pełno zdjęć. Miłego oglądania:





























zgadnijcie który ogród to ten z dachu...