Łączna liczba wyświetleń

piątek, 31 grudnia 2010

2010

Witam Was w ten ostatni dzień 2010 roku.
Napiszę Wam jaka książka, którą miałam okazję przeczytać w 2010 była najgorsza, a jaka najlepsza. 
Najlepsza była zdecydowanie książka, którą niedawno zrecenzowałam pt. "Rockmann, czyli jak nie zostałem saksofonistą". Ale równie przyjemnie czytało mi się "Trzech muszkieterów" Dumasa oraz każdą kolejną książkę Pratchetta ("Piramidy", "Straż!Straż!"). Miłość rozkwitła także między mną, a Orhanem Pamukiem, a jego "Stambuł. Wspomnienia i miasto" było niesamowitą literacką przygodą.
Jeżeli zaś chodzi o pozycje najgorsze to prym zdecydowanie wiedzie książka Hrehorowicza "Wyznania zabójcy ojca świętego". Równie nieprzyjemnie czytało mi się "Protokół" J.M.G. Le Clezio. Reszta książek była na szczęście mniej więcej znośna.

A już na sam koniec chciałabym Wam życzyć, żeby podwyżka Vat-u nie osłabiła miłości do książek, żeby wydawnictwa przykładały się do wyglądu książek, które tworzą i, żeby na czytanie zawsze starczyło czasu :)
Szczęśliwego Nowego Roku!

ps. oczywiście zachęcam do pisania w komentarzach Waszych propozycji na najlepszą i najgorszą książkę 2010 roku! :)

środa, 29 grudnia 2010

Nasza klasa

     Generalnie nigdy nie przywiązywałam wagi do tego czy książka jest nowością, czy książka jest nagradzana, itd, ponieważ uważałam, że wszystkie te nagrody to jedynie czysty subiektywizm, więc nie jest to wyznacznik tego, czy dana książka mi się spodoba. Wyjątkiem jest nagroda Nobla, której nie uważam, za ostateczne kryterium poziomu książki, a jednak staram się czytać noblistów. Jak już pisałam wcześniej milion dolarów to jednak milion dolarów.
     Mimo tego wszystkiego, co powyżej, uznałam, że może jednak warto zaznajomić się z pozycją, która w Polsce dostała nagrodę Nike, tj. z "Naszą klasą" Tadeusza Słobodzianka. Dodatkowo za tym postanowieniem przemawiał fakt, że została ona wydana przez moje ulubione wydawnictwo Słowo/obraz terytoria.
     Zamówiłam więc książkę do domu, rozpakowałam (o tym, że już same te czynności były dla mnie niesamowicie przyjemnie też pisałam wcześniej) i zabrałam się do czytania.
     W ten sposób napisane książki (na zasadzie tragedii, scenariusza) czyta się stosunkowo trudno. Można zagubić się pomiędzy bohaterami. Kto jest kim, co mówił, jaki jest. Zresztą dokładnie to stało się mnie podczas czytania i znacznie je utrudniło. Musiałam kilkakrotnie wracać do początku historii. Mimo wszystko czytało się ją płynnie, akcja nie była zbyt zawiła i można się było połapać co aktualnie się dzieje.
     Natomiast sama treść... Niestety "Nasza klasa" traktuje o tragedii w Jedwabnem i o prześladowaniu Żydów w Polsce, a także o dalszych losach prześladowców. Opowiada również o polskich przemianach ustrojowych i o tym jak łatwo można było przeistoczyć się z oskarżonego w oskarżyciela i na odwrót. Historyczna ironia jest tutaj przedstawiona bardzo dosadnie, lekko przerysowana, ale przynajmniej pokazująca ludziom, którzy mieli na tyle dużo szczęścia, że nie żyli w tamtych okrutnych czasach, jak funkcjonowała sprawiedliwość.
     Dzieje grupy przyjaciół ze szkolnej ławki : Dory, Zochy, Rachelki, Jakuba Kaca, Ryśka, Menachema, Zygmunta, Heńka, Władka i Abrama pokazują, że nie należy ufać nawet najbliższym przyjaciołom w momencie, gdy nadchodzi wojna. Morderstwa, katowanie na środku ulicy, gwałty i podpalanie to tło całej tej historii. Podczas jej czytania musiałam kilkakrotnie odkładać książkę, gdyż bałam się tych drastycznych opisów i całej czekającej na mnie akcji. Dodatkowo przerażeniem może napawać czytelnika fakt, że to wszystko zdarzyło się naprawdę i nie ma tu za wiele miejsca na fikcję literacką.
     Chociaż nie jest to pozycja przyjemna, nie jest to literatura, która ma nas uspokoić i zrelaksować, to wydaje mi się, że warto pochylić się nad opisywanymi wydarzeniami i warto zajrzeć do "Naszej klasy". Żeby wiedzieć i żeby tego wszystkiego nie powtórzyć.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Rockmann, czyli jak nie zostałem saksofonistą

No i nadszedł ten moment, gdy trzeba zdradzić jaką to książkę-cudo udało mi się przeczytać. "Rockmann, czyli jak nie zostałem saksofonistą" autorstwa Wojciecha Manna. Kto jeszcze nie ma z tym należy zerwać znajomość (jak powiedział kiedyś Szymon Hołownia o "Wyznaniach" św. Augustyna). Zapraszam do przeczytania recenzji, nawet mimo tego, że wszyscy wiedzą jaka będzie :)


     Zwykle staram się podchodzić do książek absolutnie obiektywnie, nie pozwalając, aby jakiekolwiek odczucia co do jej autora, okładki, wydawnictwa, tematyki, przyćmiewały samą treść. Rzetelna recenzja może powstać dopiero wtedy, gdy moje sympatie i antypatie zostają zepchnięte na całkowity margines.
      Dlatego właśnie do książki, o której przychodzi mi mówić podeszłam z rezerwą, bo autora bardzo lubię, cenię sobie jego żarty i podejście do świata. Bałam się, że gdy książka ta okaże się gniotem, to nie będę potrafiła tego napisać. Dlatego tym większa była moja radość, gdy okazało się, że autobiografia autorstwa Wojciecha Manna to jedna z tych książek, które czyta się z zapartym tchem i denerwuje na samą myśl, że dobiega ona końca.
      Właściwie w zdaniu powyżej zawarłam wszelkie rady, których spodziewać się można od recenzenta, ale poczytajcie dalej, aby dowiedzieć się czemu mam takie, a nie inne zdanie.
      Na sam początek zdecydowany plus należy się wydawnictwu Znak za bardzo odważną i niezwykle pociągającą szatę graficzną. Totalne przekreślenie ogólnie przyjętych norm tworzenia książek (aż dziw bierze, że strony są po kolei). Nietuzinkowy dobór kolorów sprawia, że jeszcze zanim poznamy treść wiemy, że chwila spędzona z tą książką na pewno nie jest stracona.
      A co można powiedzieć o samej treści? Na pewno to, że Wojciech Mann ma niezwykłą łatwość pisania, a to już wiele daje. Zdania skonstruowane są bardzo zgrabnie, przejścia między wątkami płynne i nietrudne do prześledzenia. Przedstawione anegdoty z życia pana Wojtka (po przeczytaniu tej książki mam wrażenie, że znam go od podszewki i nie jest już panem Wojtkiem, a po prostu Wojtkiem) opisane są w taki sposób, że trudno się domyśleć co konkretnie się wydarzy, dlatego śledzi się cały ich przebieg z zapartych tchem. Zresztą cenię sobie książki, które potrafią wywołać uśmiech na mojej twarzy w trakcie czytania, a to jest właśnie tego typu pozycja.
      Zupełnie zaskakujące są niektóre wydarzenia, niesamowite osoby, z którymi przyszło się nam spotkać na kartach tej książki. Bo przecież nie każdy wie jaki prywatnie jest Jon Lord, i jak dużo trzeba alkoholu, żeby jeden ze sławniejszych perkusistów zabębnił tak, jak nie bębnił nigdy wcześniej. Nie każdy wie, nie każdy pamięta jak dużo wysiłku trzeba było włożyć, aby posłuchać Elvisa Presley'a i co jest równie okropne jak zabicie małego kotka. A ci, którzy wiedzą i pamiętają mają zagwarantowaną wesołą podróż w tamten zwariowany okres, gdy płyty winylowe trzeba było smarować przedziwnymi wytworami, aby jeszcze raz wydały z siebie dźwięk.
      Jedyne, co tak na prawdę przyćmiewa tę rozkoszną lekturę, to troszkę zbyt chełpiący się ton wypowiedzi pana Wojtka i za duży nacisk stawiany na to kogo nasz bohater poznał, z kim pracował i na co miał wpływ. Jednak z drugiej strony, gdyby ktoś z nas dokonał takich rzeczy, to czy nie pochwaliłby się tym? Myślę, że na pewno tak.
      Na koniec dodam, że nie podobało mi się również zakończenie. Oj! Zakończenie nie podobało mi się wielce. A dlaczego? Bo było zakończeniem!

czwartek, 23 grudnia 2010

w domu, chociaż nie do końca sprawnie

Witajcie po króciutkiej, chociaż dla mnie niezwykle intensywnej przerwie.
Moją książkę-rewelację już przeczytałam, ale na razie (po operacyjnych ekscesach) nie mam sił na tak długo usiąść do komputera, żeby się z Wami podzielić wrażeniami. Ale spokojnie, myślę, że za kilka dni wszystko wróci do normy i będziecie mogli już po Świętach pognać do księgarni, żeby ją kupić, bo zdradzę póki co, że warto :)

A tymczasem na jutrzejszy dzień:
Zdrowych, Pogodnych i Radosnych Świąt Bożego Narodzenia!

środa, 22 grudnia 2010

spokojnie! to tylko kilka dni :)

Witam wszystkich,
chciałam uprzedzić, że przez kilka dni mój blog może stać pusty, ponieważ wybieram się na krótką wycieczkę do szpitala. Nie martwcie się, wzięłam ze sobą mnóstwo książek, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło :)
Na wszelki wypadek już teraz życzę wszystkim książkofilom Wesołych i zaczytanych Świąt Bożego Narodzenia!

poniedziałek, 20 grudnia 2010

książkotrzymaczy ciąg dalszy

Skoro zima nie odpuszcza, to i ja nie odpuszczę z moimi świątecznymi książkotrzymaczami. Tym razem pochwalę się Wam znaleziskami ze strony www.apartmenttherapy.com
Na pewno takie ułożenie jest ciekawe, podobnie jak i półka, ale czy na pewno wygodne?
Może jednak na święta można wygodę odłożyć na dalszy plan, w końcu przecież wnoszenie ogromnej choinki, sprzątanie igieł, podlewanie, potem wynoszenie nie jest wygodne, a praktycznie wszyscy to robimy :)


sobota, 18 grudnia 2010

książkotrzymacz

Nie wiem jak Wy, ale ja po prostu uwielbiam oglądać przeróżne półki na książki, biblioteczki i inne książkowo-uchwytowe cuda. Tak zwane "książkotrzymacze". A, że zbliżają się święta, to postanowiłam pokazać Wam fajowe ułożenie książek, jakie znalazłam na stronie www.swiss-miss.com

czwartek, 16 grudnia 2010

Jak pięknie wyglądać nago

W oczekiwaniu na recenzję mojej nowo zakupionej książki zamieszczam ocenę pozycji, którą dostałam od portalu nakanapie.pl ("Jak pięknie wyglądać nago" Jennifer Axen, Leigh Philips, Wydawnictwo Varsovia) .Nie ukrywam, że ocenianie poradników to dosyć trudne zadanie, bo właściwie nie wiadomo jak się do tego zabrać. Trudno ocenić akcję, której tam tak na prawdę nie ma. Trudno ocenić porady, bo aby to zrobić trzeba je wszystkie sprawdzić, a na to nigdy nie ma dość czasu. Postanowiłam więc iść na żywioł, tj. przeczytać i zobaczyć co z tego wyniknie. Oto rezultat moich zmagań:


Gdy widzisz trzy postacie, które pochylają się nad wielkim, gorącym kotłem, dodając i mieszając składniki, niech nie zwiodą Cię pozory! To nie wiedźmy! To kobiety, które chcą być piękne. Zatem przygotowują niezliczone ilości mikstur, mających uczynić z nich królowe wdzięku, powabu i … nagości. A skąd te kobiety mają przepisy? Z książki zatytułowanej „Jak pięknie wyglądać nago”.
Tytuł mówi sam za siebie. Jeśli chcesz się rozebrać, pokazać odrobinę ciałka, ale nie wiesz jak, a co najgorsze, wydaje Ci się, że nie masz czego pokazywać, to ta pozycja jest dla Ciebie obowiązkowa. Jest to poradnik dla kobiet, napisany przez kobiety, które postanowiły podpatrzeć pracę striptizerek. Informacje w nim zawarte zaczerpnięte są więc z pierwszej ręki i są absolutnie sprawdzone.
Nie jest ważne, czy użyty w niej język jest wypełniony epitetami, nikt nie zwraca uwagi na metafory, nikogo nie obchodzą zdania wielokrotnie złożone, ani sposób poprowadzenia akcji. Jedyne, co interesuje czytelnika to własne ciało i efekt, jaki dzięki tej książce otrzyma.
Nie jest to pozycja, którą można przeczytać od deski do deski w jedno popołudnie. Nie jest to literatura, która porywa nas i trzyma w napięciu do samego końca. Jest to natomiast podręcznik dobrego samopoczucia, który należy trzymać zawsze gdzieś w pobliżu, czytać to, co jest akurat potrzebne, wielokrotnie wracać do niektórych fragmentów. Byłoby oczywiście o wiele łatwiej, gdyby książka wydana była bardziej starannie, ale przecież za cenę polubienia siebie możemy przełknąć pewne niedociągnięcia. Brak tłumaczeń dla niektórych zwrotów, brak odpowiednich obrazków, ilustrujących na przykład omawiane fryzury, zbyt mało rozbudowane instrukcje i kosmetyki, których albo w Polsce nie ma, albo są kosmicznie drogie. Ale przecież chcieć to móc!
Jeżeli więc chcesz, aby Twoja skóra smakowała i pachniała jak ciasto, jeżeli chcesz, aby Twoje sutki były ciemne i sterczące, a Twoje paluszki u nóg iskrzące, to nie zastanawiaj się i kup „Jak pięknie wyglądać nago”. Tylko musisz pamiętać: kupienie tej książki oznacza, że masz zamiar pokazać się nago, upewnij się zatem, że w okolicy nie będzie żadnych dzieci!
Miłej lektury!

(Książka została przekazana od portalu nakanapie.pl)



środa, 15 grudnia 2010

szczęście moje, książka moja

Kocham to! Po prostu kocham to! Niezaprzeczalne szczęście!
Wchodzisz sobie do księgarni nastawiona na kupno książki. Myślisz sobie "kupię nowość jakąś, tak totalnie bez przygotowania, do recenzji, coby było aktualnie", nie czytasz opinii, nie patrzysz na punktację na portalach książkowych, nic. Wchodzisz na tak zwaną bombę. Co będzie- bierzesz. Podchodzisz do regału i widzisz... oto jest! Twoja kolejna ofiara. Nie wiesz co w środku, znasz tylko "zewnątrz". Kupujesz, wychodzisz. Nie spodziewasz się niczego, ot książka.
Aż tu nagle... po kilku zaledwie stronach... okazuje się, że to nie książka... to KSIĄŻKA!
Absolutny fenomen, wchłaniasz kartka za kartką, denerwujesz się jak musisz przestać.
I wiecie co? Ja tę książkę mam. A wiecie jeszcze co? Ja ją czytam. A co jest najlepsze? Że ja ją zrecenzuję na blogu!!!!
Czekajcie... :)

poniedziałek, 13 grudnia 2010

o zapachu e-booka

No więc powszechnie wiadomo, że książka ma zapach, że książka ma fakturę, że ma ciężar. Wiadomo równie powszechnie, że komputer, pad, itd. mają zapach, mają fakturę i zdecydowanie mają ciężar. Dlaczego jest więc tak, że dla niektórych jeden z tych zapachów, faktur, a przede wszystkim ciężarów jest lepszy od drugiego?
Najłatwiej pod owo "niektórych" będzie mi podstawić siebie. Powiem Wam zatem, że dla mnie w plebiscycie na najlepsze oddziaływanie na zmysły z całą pewnością wygrywa książka. I pewnie nie znajdę żadnych racjonalnych argumentów, żeby poprzeć swoje przekonania. Ale jest coś takiego w słowie pisanym, a później drukowanym, co sprawia, że nie zamieniłabym go na żadne, najlepsze nawet wyświetlacze, na najwspanialsze procesory, na najcudowniejsze efekty wizualne i najefektowniejsze inne bibeloty elektroniczne.
Bo jak mam książkę w ręku, gdy wydana jest tak jak trzeba, tj. twarda oprawa, szyte strony, gruby, lekko chropowaty papier, gdy miły wydawca doda jeszcze czerwoną lub zieloną zakładeczkę, to ja jestem w siódmym niebie. A już w ogóle najlepiej jest iść prosto do siedziby wydawcy i tam dostać książkę, z której nawet nie została zdjęta folia. Prościutko od drukarza. No i potem zostaje przekładanie kartek i ten delikatny zjazd ręką po krawędzi strony. Czy najlepszy komputer może nam to zagwarantować? Nawet przeróżne aplikacje z animacją symulującą ten ruch nie mogą się umywać do realności.
No a taki e-book? Wygodny, a jakże! Ale... no właśnie... to nie mój zapach!

piątek, 10 grudnia 2010

świąteczne książki, prezentowe hity

Zbliżają się Święta i nie będzie to nic nowego, jak powiem, że zbliża się również świąteczne bycie w kropce. A kropka ta, tym większa im więcej ludzi trzeba obdarować, polega na braku pomysłu na wigilijny prezent. No bo najczęściej jest tak, że wszyscy wkoło wszystko mają, a jak nie mają to najczęściej czegoś, na co nas nie stać, więc trzeba kupić coś taniej, ale co, skoro oni wszystko mają, a jak nie mają to czegoś drogiego... i koło się zamyka. Kosmetyki, skarpetki, majciochy... wszystko to całkiem miłe i przyjemne, ale ile można. Człowiek myśli sobie, że może powinien być bardziej oryginalny i twórczy i szuka dalej. Zostają zatem ramki ze zdjęciami, świeczki, fizdrygałki, które stoją najczęściej na półkach i ogólnie rzecz biorąc się kurzą. Więc znowu trafiamy z pomysłem jak kulą w płot. Myślimy sobie, że stać na coś więcej, że przecież kultura, że może bilet do opery, do teatru, może jakaś książka? No właśnie! Książka. Wydaje się, że pomysł na prawdę interesujący. No ale to też nie tak do końca. Książek jest miliony. Miliony! Rodzajów książek też miliony. Miliony! No więc mamy trudny orzech do zgryzienia. No bo po co książka komuś, kto czytać nie lubi? Rozumiem, że idzie za tym wiara, że może zmienimy go troszkę, że kupimy coś takiego, co sprawi, że nagle stanie się on bibliofilem. Ale czy zdajemy sobie sprawę jaka to odpowiedzialność? No bo co kupić, żeby kogoś zainteresować, co kupić, żeby go nie zniechęcić, a jednocześnie pokazać, że ciekawa książka to niekoniecznie romanse i inne Grochole. To może jakiś poradnik? Tata lubi robić meble, to może kupimy mu poradnik o robieniu meble? Ale po co, on już to umie. Po co podróżnikowi książka o podróżach, a kucharzowi o kucharzowaniu? No i sprawa nie jest prostsza w przypadku osoby lubiącej czytać. Bo skoro lubi, znaczy, że coś wie, że sam szuka. Jest więc duża szansa, że kupimy mu coś co już ma, albo coś co miał, albo coś, czego mieć nie chce. No i nie ma gwarancji, że coś, co podoba się nam spodoba się i jemu.
Widać zatem wyraźnie, że z tymi książkami różnie bywa. Jak mówi ostatnio dużo ludzi w moim otoczeniu "ryzyk-fizyk".
Moja rada: ... hmm...Powodzenia :)

czwartek, 9 grudnia 2010

Następcy

Z recenzowaniem książek na zamówienie często bywa tak, że dostaje się niekoniecznie to, co zwykle samemu by się wybrało. Tym razem nakanapie.pl poprosiło mnie o podzielenie się opinią o książce, która w blurbie miała napisane, że jest thrillerem technologicznym ("Następcy" Edward M. Lerner, Wydawnictwo Prószyński i S-ka). A ja ani thrillerów, ani technologicznych nie lubię i raczej nie czytam. Dlatego właśnie bardzo obawiałam się swojej reakcji i tego, że czytanie tej pozycji będzie dla mnie tak samo nieprzyjemne, jak opisywanych wcześniej "Wyznań zabójcy ojca świętego". No ale pomyślałam sobie, że profesjonalne ze mnie dziewczę, za czym zabrałam się do czytania. Oto efekt:

     Kolejna recenzja i kolejna próba ogólnej klasyfikacji książek. Zatem są książki nieprzewidywalne, takie, w których każda strona odkrywa coraz to ciekawsze przygody i zaskakujące wątki, gdzie trudno przewidzieć co wydarzy się w kolejnym rozdziale oraz jakie będzie zakończenie. Są też książki skonstruowane absolutnie odwrotnie do tych pierwszych. W większości przewidywalne, typowe i sprawiające wrażenie już raz przeczytanych. Trudno się na takie natknąć, więc jak się już to zrobi, to można powiedzieć, że miało się pecha. Miałam pecha, bowiem książka Edwarda M. Lernera należy właśnie do tej drugiej kategorii.
     Nie można oczywiście powiedzieć, by opowieść ta była nudna, to byłoby niesprawiedliwe. Ale z całą pewnością można ją przyrównać do amerykańskich filmów o kataklizmach. Dokładnie wiemy co się stanie, dokładnie wiemy kto zginie, a kto nie, a mimo to siedzimy przed telewizorem w pełnym napięciu, a na każdą kolejną tragedię reagujemy emocjonalnie.
     W tej recenzji wyjątkowo nie napiszę jaki jest bohater, gdzie go poznajemy i co mu się przydarza, bo (nawiązując do wcześniejszego mojego tekstu) wiedzielibyście jak potoczą się jego losy. Mogę jedynie powiedzieć, że postać skonstruowana jest dosyć konsekwentnie, bez zbędnych upiększaczy i bez uproszeń. Człowiek w 100%, przynajmniej na początku...
     Opisy świata przedstawionego są sugestywne, chociaż czasami zdecydowanie brakuje im objętości. Wszelkie wprowadzenia do wydarzeń sprawiają wrażenie skróconych, co powoduje, że akcja wydaje się być przyspieszona.
     Zdecydowanie negatywną cechą tej książki jest jej fatalne tłumaczenie. Bardzo dużo fragmentów jest napisanych nielogicznie, a wyrazy użyte przez tłumaczkę ewidentnie oznaczają co innego, niż autor miał na myśli. Bardzo rzuca się to w oczy i utrudnia czytanie.
     Kolejną przeszkodą jest zbyt częste korzystanie z terminów technicznych. I chociaż jest to thriller technologiczny i musimy liczyć się z pewnym spektrum wyrazów specjalistycznych, które mają nas wprowadzić w klimat, to jednak ilość tego typu wyrażeń jest tu absolutnie zbyt wysoka. Rozumiem, że autor chciał przybliżyć czytelnikom zagadnienie nanotechnologii i nanobotów, lecz wydaje mi się, że gdyby ograniczył się do połowy tego, co zaserwował byłoby zdecydowanie lepiej.
     Nie chcę, aby czytelnik recenzji odniósł wrażenie, że książka jest do niczego, bo na pewno tak nie jest. Mimo tych wszystkich negatywnych cech, które wymieniłam, uważam, że jeżeli lubimy tego typu wytwory i podejdziemy do tego zupełnie na luzie, dodatkowo zdając sobie sprawę ze słabych stron książki to Edward M. Lerner zagwarantuje kawał dobrej zabawy. Każda kolejna minuta poznawania możliwości nanobotów jest na prawdę pasjonująca. A jeżeli w książkach nie chodzi o emocje, to... nie wiem o co.

(Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl)

niedziela, 5 grudnia 2010

Protokół

Muszę się z Wami podzielić moją przygodą związaną z książką autorstwa J.M.G. Le Clezio, pt. "Protokół" (Państwowy Instytut Wydawniczy).
Otóż dostałam ją na urodziny od jednego z moich przyjaciół. Kupił on mi tę książkę w absolutnie dobrej wierze, wiedząc, że lubię czytać noblistów, a jest nim właśnie autor tejże książki. Bo sami wiecie jak to jest z noblistami, warto wiedzieć kim zachwyca się prawie cały świat i kto jest tak wartościowym pisarzem, że ludzie decydują się mu dać milion dolarów. Z Orhanem Pamukiem się nie zawiodłam, z Sienkiewiczem się nie zawiodłam, Hemnigweyem, Marqueza uwielbiam, Szymborska mnie dobrze nastraja, zatem pomyślałam, że i tym razem powinno być przyjemne. Oh! Jakże ja się myliłam!
Do tego stopnia zaskoczyła mnie ta powieść, że nie jestem Wam w stanie powiedzieć jak to było z językiem użytym w książce, jak była prowadzona fabuła. Nic Wam na ten temat nie powiem, ale jedno jest pewne, coś w tej książce było odpychającego, że jak tylko dotrwałam do setnej strony (tzw. reguła setnej strony, czyli, że trzeba dać czytanej pozycji szansę do setnej strony, bo zwykle dopiero wtedy zaczyna robić się na prawdę interesująca) natychmiast przerwałam jej czytanie. Zrobiłam to bardzo niechętnie, bo nie lubię zostawiać niedokończonego czytania, ale tym razem okazało się to konieczne.
Bohater, którymi całymi dniami snuje się za psem i pragnie czuć to co on, łącznie z pożądaniem suki, okazał się dla mnie zbyt dziwny. Wiem, że może nie zrozumiałam tego wszystkiego jak należało, ale przecież przetrwałam najdziwniejsze ekscesy Marqueza, przetrwałam Markiza de Sade, dałam radę najdziwniejszym przygodom Baudulino. No cóż, nie tym razem. Poddałam się. Może przy następnym podejściu, o ile będę miała w sobie tyle mocy, mi się uda.
A może ktoś z Was przebrnął przez tę książkę? Chętnie poznam doświadczenia z nią związane.

sobota, 4 grudnia 2010

poza kawą i kanapą czasami sprawdza się autobus

Witam w zimne sobotnie popołudnie. Chociaż dzisiaj nie miałam okazji, aby podróżować autobusem, pomyślałam sobie, że to jedno z lepszych miejsc na czytanie książek. Od kiedy pamiętam każdy autobusowy wyjazd, długi czy krótki, wiązał się dla mnie z czytaniem. Kiedyś nawet wysiadłam z autobusu, chociaż już byłam spóźniona do szkoły, bo zorientowałam się, że zapomniałam książki.
Nie ma nic lepszego, niż usiąść gdzieś w kącie, wypakować książkę i cały czas jak autobus jedzie, albo stoi w korku, czytać! Nie interesuje nas wtedy rozmowa pań stojących obok, albo za głośno nastawiona muzyka w Ipodzie młodzieńca nieopodal, generalnie nie interesuje nas cała lawina szumu informacyjnego. Jedziemy i czytamy.

Grunt, żebyśmy nie zapomnieli wysiąść :)

czwartek, 2 grudnia 2010

Wyznania zabójcy ojca świętego

Na pierwszy ogień idzie książka pt. "Wyznania zabójcy ojca świętego" autorstwa Wojciecha Hrehorowicza, która ukazała się za sprawą Instytutu Wydawniczego Pax, a którą to miałam przyjemność (lub nie) przeczytać dzięki portalowi nakanapie.pl, który zlecił mi jej zrecenzowanie. Oto wyniki pierwszej potyczki:

     Józefa Kowalskiego spotykamy w gabinecie lekarza. Dowiaduje się on tam, że ma nowotwora złośliwego i zostało mu zaledwie kilka miesięcy życia. Reszta książki to zatem próba podsumowania życia głównego bohatera, przemyślenia egzystencjalne, a także opisy problemów , takich jak np. prostytucja. Wyznania, napisane w pierwszej osobie są porozdzielane opisami wcześniejszego życia Józefa, które przedstawia anonimowy narrator.
     Kim zatem jest sam Józef Kowalski? Z zawodu chirurg, z zamiłowania pewny siebie, arogancki i egoistyczny hedonista. Nieprzejmujący się losem otaczających go osób, kroczy przez życie szukając jedynie przyjemności i korzyści, nawet jeśli jedyna droga do ich osiągnięcia wiedzie przez cierpienie innych ludzi. Śmierć syna, odejście żony, nic nie jest w stanie zmienić jego zlodowaciałego i pozbawionego współczucia serca. Aż w końcu na horyzoncie pojawia się nieuleczalna choroba.
     I tutaj drzemie banalność i przewidywalność opisywanej książki. Czytelnik od razu wie czego może się spodziewać. Zły człowiek, któremu nie straszne zbrodnie, żyjący chwilą, zachłanny i wywyższający się, realista i ateista, dla którego Bóg to jedynie idiotyczny wymysł ludzi, zostaje porażony chorobą i doznaje nawrócenia. Ten drwiący z religii człowiek zaczyna pałać do Stwórcy miłością ogromną i absolutną. A wszystko to przez fakt, że wpływa na niego śmierć papieża Jana Pawła II za którą czuje się całkowicie odpowiedzialny. I oto kolejny absurd „Wyznań zabójcy Ojca Świętego”. Początkowe wtrącenia o Karolu Wojtyle są wstawione nienaturalnie i zdawać by się mogło, że na siłę. Sprawia to wrażenie, jakby autor dopiero na końcu książki wpadł na pomysł powiązania jej z Ojcem Świętym i postanowił początek lekko przeredagować i wzbogacić o wątek z Janem Pawłem II.
     Książka ta pełna jest niekonsekwencji, które ujawniają się przede wszystkim w poglądach głównego bohatera. Józef Kowalski to postać, która w każdym momencie myśli o sobie jako o kimś wyjątkowym, jedynym w swoim rodzaju i oryginalnym. Wszystko co robi jest na pewno lepsze od tego, co robią inni, nawet gdy mówimy o rzeczach złych. Po nawróceniu również modli się lepiej niż inni wierzący, nazywając ich płytkimi bezbożnikami. Ten sposób prowadzenia postaci zdaje się być niezwykle irytujący.
     „Wyznania zabójcy Ojca Świętego” przepełnione są banalnymi stwierdzeniami dotyczącymi świata i ludzi. Nie niosą one za sobą nic, czego nie wiedziałby przeciętny czytelnik. I chociaż co jakiś czas wtrącone kolokwializmy mają sprawiać wrażenie, że książka ta jest napisana bez patetyzmu, to jednak zabieg ten nie ujmuje jej nadmuchanych frazesów.
     Ratującym tę powieść elementem są rozdziały pisane przez narratora, które nie mają formy pamiętnika, a opowieści. Poprowadzone są niezwykle interesująco, a opisane w nich zdarzenia z życia Józefa Kowalskiego są opisane w zgrabny i przystępny sposób. W trakcie czytania książki czekałam na nie z niecierpliwością i byłam rozczarowana, gdy tak szybko się kończyły. Szkoda, że w ten sposób nie jest napisana cała książka, bo na pewno zyskałaby bardzo wiele. Sądzę nawet, że przy tego rodzaju fabule drobne niedociągnięcia opowieści nie rzucałyby się tak bardzo w oczy.
     Warto wspomnieć, że ‘Wyznania zabójcy Ojca Świętego” są literackim debiutem Wojciecha Hrehorowicza, zatem na karb braku doświadczenia można zrzucić wysunięte przeze mnie zarzuty.
I głównie z tego względu polecam tę pozycję, by można było porównać ją z kolejnymi.
Pozostaje zatem liczyć na to, że w następnej książce autor skupi się na powieści, a nie na pamiętniku.

(Książka została przekazana od serwisu nakanapie.pl)

cześć!

i oto stało się, mania blogowania dopadła i mnie.
Wypadałoby zatem napisać kim "mnie" jest.
Otóż mam na imię Marta, a w swoim życiu interesuję się papierem
poskładanym do kupy i występującym pod niepozorną nazwą "książka".
Interesuję się nią w każdym możliwym przypadku, w każdej liczbie i w dowolnym trybie.
Blog niniejszy wykorzystam do dzielenia się z Wami opiniami
odnośnie przeczytanych przeze mnie pozycji.
A co z tego wyniknie? Zobaczymy...
Czas! Start!