Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Szczęśliwego!

Mam ogromną nadzieję, że rok 2013 będzie o wiele lepszy, niż 2012. 
Tego Wam i sobie życzę! Hej!


za fotkę dziękuję stronie http://causticcovercritic.blogspot.com

sobota, 29 grudnia 2012

e-book

W księgarni zauważyłam takie oto coś:



I jakoś tak mam mieszane uczucia co do sposobu eksponowania e-booków. Przede wszystkim, gdy wzięłam jeden, to reszta posypała się prawie natychmiast. I, jak zauważyłam, to nie zdarzyło się to tylko mnie, bo panował tam niewyobrażalny bałagan. Elektroniczne książki były pomieszane i powyginane (chociaż to drugie nie ma większego znaczenia). Porażał też niesamowicie mały wybór. Czy księgarnia e-booków nie powinna być bardziej komputerowa, niż papierowa? W końcu wkraczamy w elektroniczny świat. Masz czytnik, albo USB, podłączasz się do serwera, dokonujesz opłaty i pobierasz e-booka... A jeśli to zbyt skomplikowane, to przecież co za problem, aby pomógł Ci ktoś z obsługi, lub gdy robił to za Ciebie ktoś przy kasie. Oj, chyba trzeba nam jeszcze troszkę poczekać...


czwartek, 27 grudnia 2012

ah :)

Jeszcze w czasie przedświątecznej gorączki zakupowej, w sklepie, napotkałam taki oto książkowy bibelot:



W sumie nawet nie jestem pewna do czego mógłby służyć. Podejrzewam, że jako stoliczek, szafka nocna, albo cokolwiek do podtrzymywania czegokolwiek, co nie jest zbyt ciężkie i mokre. Tak czy inaczej, całkiem przyjemny design i misterne wykonanie. Chcę! Po co? Nie wiem :)

środa, 26 grudnia 2012

książki jednak są piękne

Jakiś czas temu odwiedziliśmy bardzo przyjemną polską restauracyjkę o aromatycznej nazwie Imbir. Zresztą zachęcam Was do przeczytania recenzji tegoż właśnie miejsca na moim drugim blogu www.widelecinoz.blogspot.com. A czemu piszę o niej tutaj? Otóż można tam posilić się i jednocześnie nacieszyć oczy książkami. Książki jednak są piękne. Na eleganckiej półce, poustawiane rzędami są tak niesamowicie urokliwe, że mało kto może się im oprzeć:


Jest w nich coś takiego, że najchętniej człowiek siedziałby i patrzył. Nawet nie czytał, tylko patrzył. Cała ściana książek? Nie ma najmniejszego problemu! Dobrze, że coraz więcej lokali decyduje się na taki element wystroju. Pozytywnie! 

wtorek, 25 grudnia 2012

świątecznie

I jak tam? Objedzenie? Szczęśliwi? Obdarowani? Pewnie teraz siedzicie sobie w fotelach i wreszcie macie czas na czytanie. A jeśli jesteście w pracy, to pewnie odliczacie czas, aż będzie można wrócić do domu i nacieszyć się spokojem. 
Tak fantastycznie się złożyło, że dzisiaj nie muszę się niczym stresować i mogę oddać się błogiemu lenistwu. Nawet drobny katar w duecie z chrypą nie staną mi na przeszkodzie w rozkoszowaniu się morzem. Nawet jeśli to króciutko trwa. Popatrzcie:






poniedziałek, 24 grudnia 2012

Wesołych Świąt!

Kochani!
Po raz trzeci mam przyjemność składania Wam życzeń świątecznych!
Dużo zdrowia, szczęścia, spokoju i radości, nieprzebranych stosów książek, solidnych okładek, dużo miejsca na dysku i wciągającej fabuły!
Wesołych Świąt!


rysunek pochodzi ze strony http://teens.icpl.org

czwartek, 20 grudnia 2012

Święta tuż tuż

W świetle nadchodzących wydarzeń najlepiej zostać (o ile nie jest już za późno) prepersem. Najlepszym rodzajem prepersa jest prepers świąteczny. I to właśnie do takich adresuję owego posta. Prepersie! Zostało niewiele czasu! Czy jesteś przygotowany na Święta?














a skąd ja mam te ozdóbki?
  • http://folksy.com
  • http://ecoempire.org/
  • http://www.culturelabel.com
  • http://www.culturelabel.com
  • http://ornament.medhta.com
  • http://www.notonthehighstreet.com
  • http://pinterest.com
  • http://sonyaheaneyblog.com
  • http://www.superwnetrze.pl/

wtorek, 18 grudnia 2012

zamiast pieniędzy

Na pewno każdy z Was odczuł świąteczny szał wszystkich zbiórek. Przy okazji Świąt zbiera się wszystko i wszędzie. Niektóre z tych akcji są całkiem sensowne, inne zwyczajnie chcą nas naciągnąć. To wiadomo. Dzisiaj natrafiłam na taka zbiórkę, której nie widziałam nigdzie indziej i muszę powiedzieć, że nawet mi się spodobała. Zobaczcie sami:



Jakkolwiek książki mogą się odrobinkę poniszczyć, to tak bardzo mi się to podoba. Przynajmniej nikt nie zabierze z tego żadnego podatku. Zatem niech książki trafią do dzieci!

relacja- Tomasz Kołodziejczak i Przemysław Truściński

Z tego całego świątecznego zawirowania nie opowiedziałam Wam jak było na spotkaniu w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sopocie. Gdy dotarliśmy na miejsce zaproszeni goście już byli (dla przypomnienia dodam, że byli to Tomasz Kołodziejczak, pisarz, z którym wywiad możecie przeczytać na niniejszym blogu oraz Przemysław Truściński, rysownik). Spotkanie miało charakter nieformalny i rozpoczęło się rozmową dwóch panów. Wkroczyliśmy w świat "Czerwonej Mgły" (nowej książki autorstwa Tomasza Kołodziejczaka), porwani opowiadaniami pana Tomasza i pana Przemka. Interesujące były opowieści o procesie tworzenia książki, ilustracji. O relacjach między rysownikiem i pisarzem. Pojawił się problem, czy rysownik nie odziera czytelnika z konieczności (i przyjemności!) używania własnej wyobraźni oraz taki, na ile pisarz daje rysownikowi wolną rękę i czy jest na tyle odważny, aby dodać ilustracje do swojego dzieła. Rozmawialiśmy o tym ile rysownik może, a ile nie, a także o tym ile wtrącać może pisarz do jego pracy, a ile nie powinien. 
Zresztą, jak nauczyły nas spotkania z panem Tomaszem, wątków pobocznych było od groma. Wędrowaliśmy po świecie fantasy i science fiction, po świecie ilustracji i komiksów. Pan Tomasz opowiadał o swoich inspiracjach, o niektórych wątkach książki, pan Przemek opowiadał o jego odczuciach co do nowej książki, o tym jak powstawały poszczególne obrazy, a przy okazji non stop rysował. Gdyby pan Tomasz zaczął pisać, to zrobiłyby się nam całkiem niezłe warsztaty :)
Kogo nie było, niech żałuje! Spotkanie trwało prawie 2 h, bo uczestniczy nie chcieli wypuścić gości, jednak jak to bywa w życiu głód wziął górę i rozstaliśmy się w twórczych nastrojach. Po drodze jeszcze wystawa prac pana Przemka i do domu przez mroźne uliczki Sopotu.
Do zobaczenia Biblioteko!






sobota, 8 grudnia 2012

wpływy

Po prostu nie mogę się napatrzeć na te książkowe szaliki. Bardzo chętnie bym je sobie zamówiła. Zresztą kto wie :) Tak czy inaczej od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie jeden temat. Otóż w ostatnich latach mieliśmy do czynienia z kilkoma fenomenami książkowymi. Nie chodzi mi tutaj o szczególną wartość literacką tych książek i nawet nie mam zamiaru jej oceniać. Chciałabym skupić się na tym, że z jakiegoś powodu cały świat oszalał na punkcie tych publikacji i z zapartym tchem oczekiwał na dalszy rozwój sytuacji. Książki, a raczej serie, o jakich myślę to "Harry Potter" i "Gra o Tron" (pozwólcie, że wampiry pominę...). Powstało kilka tomów, powstały ekranizacje, a potem jeszcze kilka tomów i kolejne ekranizacje. Z tego co wiem, to Joanne Kathleen Rowling przestała już tworzyć opowieści o czarodziejach, natomiast George R. R. Martin jeszcze pisze i pisze. 
To, co mnie zastanawia, to to, w jaki sposób ci autorzy podchodzą do swoich książek po ich ekranizacji. Czy taka popularność tych powieści sprawia, że proces twórczy zostaje zaburzony i w pewnym sensie muszą reagować na popyt? Może, gdyby nie filmy i seriale, przygody bohaterów jednej i drugiej historii byłyby inne? Może scenarzyści, reżyserzy  producenci zasugerowali pewne rozwiązania, które mają być bardziej kasowe, bardziej medialne i ogólnie bardziej? Nie mieliście takich wątpliwości? Ja obawiam się również tego, że przez wzgląd na dużą popularność pewnych wątków, są one sztucznie przeciągane, sztucznie potęgowane i sztucznie napędzane. "Lubicie ten świat? To macie to i to i to i to i to!". 
Co by się stało, gdyby żył Tolkien? Do ilu tomów przeciągnąłby "Władcę Pierścieni"? Tom 46 'Wnuki"...

piątek, 7 grudnia 2012

czwartek, 6 grudnia 2012

zaproszenie- Teatr Zielony Wiatrak


Bliski memu sercu teatr zapowiada fascynująca premierę. Dlatego też z wielką, ogromną, niewyobrażalną radością zapraszam Was na nowy spektakl Teatru Zielony Wiatrak
Już 9-ego i 10-ego grudnia, kolejno o godzinie 20-ej i 19-ej możecie zachwycić się przedstawieniem pt. "Kocha, lubi, szanuje..." w reżyserii Marka Branda oraz Anny Haracz. Wystarczy odwiedzić Plamę na Zaspie (Pilotów 11) i dać się porwać teatralnym uniesieniom.

Krótko o spektaklu

I fragment
„Maurycy - I powiedział Bóg. Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam. Trzeba uczynić mu towarzystwo.
I wyjął z ciała człowieka…
Luiza - mężczyznę.
Maurycy - Nie. I wyjął z ciała człowieka, kobietę
Luiza- Nie. I wyjął z ciała człowieka, mężczyznę”

II fragment
„Luiza (triumfująco) - …Sama nie wiem czemu tu jeszcze jestem, Czemu siedzę tu z tobą i pleśnieję.
Czemu sypiam z tobą. Dosyć tego. Odchodzę. Naprawdę.
Maurycy - To idź, no idź w cholerę. Zabieraj te swoje problemy z okresem, z bólem zębów, z huśtawką emocjonalną, że pralka nie pierze, sam jeszcze nie wiem co. No, idź . Nie lepiej będzie jak
ja pójdę…
Luiza – Typowe „



środa, 5 grudnia 2012

jakby trochę...

Już grudzień... oj, jak ten czas leci. Zresztą teraz jest na tyle dziwny, że może i lepiej, żeby przeleciał szybko? Pokażę Wam obrazek, który bardzo się mi spodobał. Mam nadzieję, że Wam też:



niedziela, 25 listopada 2012

zaproszenie

Spodobał Wam się wywiad z Tomaszem Kołodziejczakiem? Mam nadzieje, że tak. Dlatego właśnie, z ogromną przyjemnością, zapraszam Was na spotkanie z panem Tomaszem, podczas którego opowie jeszcze więcej o swojej nowej książce "Czerwona Mgła". Zresztą nie tylko z nim możecie porozmawiać, ponieważ na spotkaniu będzie również Przemysław Truściński, który upiększył książkę rysunkami. 
Wszystko to odbędzie się 28 listopada (środa), godz. 18:00, w Miejskiej Bibliotece Publicznej w Sopocie, budynek przy ul. Obrońców Westerplatte 16.
Gdy już będziecie w bibliotece, możecie również podziwiać wystawę rysunków, również autorstwa Przemysława Truścińskiego.
Ja tam będę, a Wy?


czwartek, 22 listopada 2012

Tomasz Kołodziejczak

Tomasz Kołodziejczak- Rocznik 1967. Absolwent VI LO im. Tadeusza Reytana w Warszawie, studiował na Politechnice Warszawskiej. Członek Klubu Tfurcuf. Redaktor, publicysta i wydawca fantastycznych pism lat 90.: „Voyager”, „Feniks”, „Magia i Miecz”, oraz programów „Fantastykon” i „Magazyn Fantastyki Radia Wawa”. Pisarz, twórca cyklu „Dominium Solarne”, jednego z kamieni milowych polskiej science fiction. Po latach, w 2010 r., powrócił do aktywnej pracy literackiej z nowymi pomysłami i nowym cyklem: „Czarny Horyzont”. 
Wydawca komiksów w Egmont Polska, twórca dominującego na rynku „Klubu Świata Komiksu”. Wieloletni redaktor naczelny największej dziecięcej gazety w Polsce – tygodnika „Kaczor Donald”. 
Wyróżniony przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. Kilkakrotnie nominowany do Nagrody im. Janusza Zajdla, zdobył ją za powieść „Kolory sztandarów”. Nominowany do Nagrody im. Jerzego Żuławskiego, laureat Nagrody im. Papcia Chmiela za zasługi dla komiksu w Polsce, trzykrotny zdobywca Śląkfy. Jego opowiadania i powieści tłumaczono na rosyjski, czeski, litewski, angielski. Wciąż gra w koszykówkę, interesuje się polityką, astronomią, historią. Żonaty. Dwie córki.

Już całkiem niedługo (23-ego listopada!) pojawi się zbiór opowiadań tegoż autora, wydany nakładem Fabryki Słów, noszący tytuł "Czerwona Mgła". Dlatego nie ma lepszego momentu, aby porozmawiać z panem Tomaszem o jego fascynacjach, inspiracjach, codziennościach, planach, popularności i fantastyce, no a przede wszystkim- o nowej książce. Zapraszam do lektury!

Witam serdecznie, 
Czytelnik na początku każdej opowieści (a właśnie tak postrzegam wywiad) oczekuje pewnego rodzaju wstępu. Chciałby wiedzieć z jakim światem przedstawionym ma do czynienia, kim jest bohater, o którym będzie czytał. Trzeba dać mu podstawy, które wprawią w ruch jego wyobraźnię. Dlatego właśnie najbardziej interesujące jest w jakiej scenografii czuje się Pan najbezpieczniej i jaki kostium wybrałby Pan w teatralnej garderobie? W końcu czytelnik ma poznać Tomasza Kołodziejczaka w całej krasie, zacznijmy więc od tego, który niekoniecznie jeszcze zaczął pisać… 

Jestem osobnikiem a-teatralnym, kontrgarderobicznym, niekostiumowym. Kiedy trzeba, zakładam marynarkę, kiedy wypada - garniak, ale najlepiej czuję się w tiszertach z popkulturowymi nadrukami, w luźnych koszulach i dżinsach. Mam też ulubioną kurtkę liczącą bodajże tuzin lat, poprzecieraną i absolutnie niemodną - będę w niej chodził, aż się na mnie rozpadnie. Scenograficznie też jestem niskobudżetowy. Mam kilka lokacji niezbędnych mi do życia. W moim mieszkaniu - duży stół, przy którym mogę usiąść z rodziną oraz ściany pokryte półkami z tysiącami książek. Zawalone papierami i komiksami biurko w firmie, w której pracuję od siedemnastu już lat. Stolik w pubie (nie w klubie i nie w modnej restauracji), przy którym gram z kolegami w gry planszowe. Krzesełko przed domkiem wczasowym, na którym co roku przesiaduję godzinami, rozmawiając z przyjaciółmi, czytając książki, pijąc kawę i wino, gapiąc się na okoliczny las, z szumem Bałtyku w tle. No i jest jeszcze sala gimnastyczna, na której gram w koszykówkę. Bałagan na biurku, setki książek i piłkę do kosza miałem już 28 lat temu, przed pierwszym opublikowanym w gazecie opowiadaniem. 

Znamy więc już Pana bezpieczne miejsce i ulubioną scenografię. Zabawmy się teraz w gdybanie. Gdyby okazało się, że z jakiegoś powodu musi się Pan przenieść na bezludną wyspę, lub gdziekolwiek indziej, gdzie nie zmieści się wszystko i wszyscy, i gdyby nawet okazało się, że możliwe jest zabranie tych wszystkich t-shirtów, kurtki, zmieści się stół, zmieści się biurko. Niestety, nie zmieści się ani tysiąc książek, ani komiksów, a już na pewno nie gry planszowe. Zmieści się tylko jedna, literalnie jedna, z powyższych namiętności. I pytanie nasuwa się samo, co to będzie? Książka? Gra planszowa? A może komiks? A jak już dokona Pan wyboru, to poproszę o konkretny tytuł, lub nazwę. I konieczne jest również uzasadnienie, ono też zmieści się na wyspie. 

Encyklopedia Powszechna PWN, w 6 tomach. Dużo do czytania. Jak już człowiek dojdzie do Ź, to zapomina, co to był ten Aalborg i może czytać od początku. Jestem uzależniony od czytania. A na bezludnej wyspie jest na to mnóstwo czasu, jak się już wydoi kozę, posieje zboże i uratuje Piętaszka. 

Rozumiem to uzależnienie. Człowiek czyta wszędzie i wszystko. Nawet etykiety środków czyszczących w łazience. Tylko skąd to się bierze? 

To może być po prostu słabość umysłu, który nie potrafi sam sobą się zająć przez choćby kwadrans. Ale sądzę raczej, że to zwykła ludzka ciekawość. Jak jest gdzie indziej, w innym miejscu i czasie? Co pan X pomyślał o tym i owym? Jakimi słowami można opisać miłość? Dlaczego generał Z walnął z armaty w miasto W? Jak żyć? I jak nie żyć? I po co? Książka to możliwość spotkania i zdalnej dyskusji z człowiekiem, autorem znaczy, który żył tysiąc lat temu, albo żyje teraz, ale na innym kontynencie. Który obserwował i zgłębiał zjawiska i wydarzenia, z którymi my sami nigdy się nie zetkniemy. Albo siedzi w swoim mieszkaniu, trzy ulice obok i opisuje nasz, dobrze znany świat, słowami, których nam samym na jego opisanie brakuje, lub których byśmy nigdy do tego nie użyli. 

Jednak, czy to nie jest tak, że w pewnym sensie książka może człowieka uwięzić? Nie pozwala mu żyć własnym życiem, tylko śnić na jawie. Coś jak gry komputerowe, czy chociażby planszowe. 

Ja nie mam z tym kłopotu. Nie przenoszę się w światy książek. To przeczytane książki wnikają do mojego świata, czasem go przekształcając. Zmieniają ducha - moją wiedzę, poglądy, emocje. Ale i materię - bo stoją na półce, są fizykalnymi kotwicami zawartych w sobie treści. 
Z tego rodzaju założeń buduję fantastyczny świat moich dwóch książek – opublikowanego 2 lata temu „Czarnego horyzontu” i wydanej właśnie „Czerwonej mgły”. Opisuję w nich Europę przyszłości, w której na skutek koniunkcji z innymi, magicznymi rzeczywistościami, następuje materialna resublimacja idei, literackich bytów, wydarzeń historycznych czy legend. 

No właśnie. Książki fantastyczne. W moim przekonaniu pisanie jest bardzo trudne, myślę, że do tego zresztą wrócimy, jednak wydaje mi się, że pisanie książek fantastycznych jest jeszcze trudniejsze, niż ma to miejsce w przypadku literatury pięknej. Niesamowita ilość innowacji, zależności, technologii. Wyobrażam sobie, że autor takich książek ma miliony notatek, ogromne plany fabuły wyrysowane na tablicach. Jak to wygląda, jak powstaje taka historia? 

Po pierwsze, fantastyka to JEST literatura piękna. Po drugie, nie wydaje mi się, żeby jej pisanie było trudniejsze, niż tworzenie prozy współczesnej czy innej prozy gatunkowej, np. kryminału. Po prostu ma swoją specyfikę. Stawia czasami akcenty na inne aspekty literackości, na przykład bardziej na kreację świata, niż na psyche bohatera. Wymaga od autora specyficznego obszaru kompetencji, choćby naukowej. Wreszcie wymusza dyscyplinę narracyjną - ja od pierwszego zdania wrzucam mojego czytelnika do rzeczywistości, której on nie zna. Muszę go w tę realność, zdanie po zdaniu, precyzyjnie wprowadzić. A więc muszę dawkować scenografię fantastycznego świata. A więc - przedstawić strukturę nieistniejącego społeczeństwa. A więc - przybliżyć umysły i wiedzę bohaterów żyjących w innych realiach technologicznych czy nawet ontologicznych. Muszę wszystko opisać na tyle precyzyjnie, by mój czytelnik uwierzył na czas lektury w ten nieistniejący świat. Na tyle ciekawie, by chciał go nadal poznawać. Na tyle oszczędnie, by go nie zanudzić natłokiem faktów i opisów. 
Planowanie powieści? Różni autorzy robią to... różnie. Lem mówił, że gdy zaczął pisać „Solaris”, nie miał pojęcia jak poprowadzi dalej wątki i zakończy powieść. A powstała jedna z najwybitniejszych książek SF w dziejach. Ale rzeczywiście, wielu autorów robi precyzyjne plany, buduje pełne szczegółów światy, kreuje nieistniejące ewolucje i historie. To też wynika ze specyfiki gatunku. Trochę już o tym mówiłem powyżej – sam muszę znać swoje fantastyczne uniwersum i pokazywać je czytelnikowi w dawkach niezbędnych do zrozumienia tekstu, a jednocześnie intrygujących. 
A budowa takich uniwersów, ma charakter paranaukowej układanki. Jeśli, na przykład, założę, że w kosmosie z mojej powieści istnieją podróże międzygwiezdne z szybkością większą niż światło, to wynikają z tego dziesiątki konsekwencji fabularnych i scenograficznych - nowe umożliwiające to technologie, ich twórcy i użytkownicy, gadżety i sprzęt. Ale też na przykład także subkultury, zwyczaje i hobby związane z tymi podróżami, nowe religie. Osadnicy na odległych światach, którzy separują się od Ziemi, wręcz zmieniający swoją biologię, by dostosować się do nowych warunków życia itp. itd. Autor dobrej SF czy fantasy wznosi taką konstrukcję we własnej głowie. 
Proszę też zwrócić uwagę, że wiele utworów SF czy fantasy ma fabułę szpiegowską, kryminalną, przygodową, związaną z odkryciem jakiejś tajemnicy czy rozwiązaniem zagadki - a to wymaga bardzo precyzyjnego prowadzania narracji. 

Kryminał, powieść obyczajowa, historyczna, to gotowy świat przedstawiony dla pisarza. Musi dodać kilka elementów, ale nie musi stwarzać całych struktur, ekosystemów i społeczeństw. Skoro fantastyka wymaga tego od swoich twórców to wydaje się wręcz niemożliwe zamknięcie takiej historii na 250 stronach (w przybliżeniu). Musi Pan nałożyć na siebie jakieś ograniczenia, przecież czytelnik nie chce czytać jedynie opisów, chciałby poznać bohatera powieści i brać razem z nim udział w spektakularnych wydarzeniach. A jednak trzeba wcześniej tegoż czytelnika, jak Pan sam zauważył, wprowadzić w zupełnie nowy świat. Tolkien jest znakomitym pisarzem, a mimo to wiele osób narzeka na długość opisów (mowa tu przede wszystkim o kultowej trylogii „Władca Pierścieni”), które serwował swoim fanom. Co jest więc takim ograniczeniem potoku opisów, a jednocześnie nie pozbawia czytelnika niezbędnej wiedzy, aby dokładnie przeniknąć historię? Czy istnieją takie ograniczenia? 

Tolkien dawał długie opisy?! No, chyba dla analfabety, który jest w stanie spercepować nie więcej niż 100 znaków na ekranie swojego telefonu. Dla mnie „Władca Pierścieni” jest trzy razy za krótki! Czy czytelnicy oczekują, że „Gra o Tron” Martina będzie krótką powieścią? Czy jakaś fanka Małgorzaty Musierowicz narzeka, że „Jeżycjada” ma aż tyle tomów? Czy jakikolwiek Mickiewiczolog smuci się, że „Pan Tadeusz” ma ksiąg dwanaście a nie pięć? Prawdziwy miłośnik literatury (ogólnie, danego gatunku czy konkretnego autora) chce jak najwięcej tej literatury, byle dobrze napisanej. 
A teraz odpowiadam na pytanie: oczywiście to nie jest łatwa robota i właśnie na budowaniu wiarygodnych, acz nieistniejących światów, kultur, obiektów, istot i ludzi, polega kunszt dobrych pisarzy SF czy fantasy. Ich rzemiosło i artyzm. I to właśnie tego aspektu fantastyki często nie zauważają, nie doceniają, nie czują i nie rozumieją nie-miłośnicy i nie-znawcy gatunku, w tym krytycy i badacze. Właśnie dlatego, gdy pisarze nie znający technologii gatunku próbują go tworzyć, zazwyczaj piszą spektakularne knoty. 

Książki nie są czytane tylko przez absolutnych entuzjastów i literackich kolekcjonerów. Są czytane również przez ludzi, którzy nie przywiązują się do konkretnego tematu, gatunku i autora. Dla niektórych „Władca Pierścieni” to nie opowieść legendarnego Tolkiena, tylko po prostu opowieść, a „Pan Tadeusz” to zwyczajnie lektura. Może być bardzo przyjemna, ale do mickewiczologa na pewno mu daleko. Co fantastyka proponuje takim czytelnikom? Czytelnikom, którzy nie prześledzili jej dziejów, nie czytali sztandarowych pozycji. Sięgają po książkę fantastyczną po prostu, ot tak. 

Oczywiście, gusta są różne i ta sama książka potrafi jednego czytelnika zafascynować, a innego znudzić dokumentnie. Jednakże umysłowa niezdolność do przeczytania „Pana Tadeusza” czy „Władcy Pierścieni” oznacza po prostu analfabetyzm literacki. Przyjmuję, że w ciągu stuleci zmienia się literatura, nasze otoczenie kulturowe, sam język, ale człowiek cywilizowany powinien być w stanie przeczytać i Ajschylosa, i Szekspira, i Sienkiewicza, i Herberta. Może nie wszystko zrozumieć, może nie lubić tego czy innego autora, ale jeśli ma intelektualny problem z przebrnięciem przez opisy przyrody w „Trylogii”, czy śpiewy chóru w greckich dramatach, to znaczy, że jest cymbałem, a nie czytelnikiem. 
A fantastyka? To przygoda. To egzotyczne scenografie. To marzenie o podroży w miejsca, gdzie nikt wcześniej jeszcze nie dotarł - na nowe planety czy do nowych baśniowych światów. To filozoficzne wyzwania, zagadka mechaniki wszechświata, tajemnice kosmosu i mitologii. To rozgryzanie procesów cywilizacyjnych, historycznych, kulturotwórczych. To spotkanie z mieszkańcami odległych miejsc i czasów, z przekształconymi postludźmi, z wyznawcami innych religii, etyk i światopoglądów. A czasem po prostu - tylko i aż - wartka akcja, ciekawi bohaterowie, fabularna awantura. 

Niestety będę musiała zaburzyć Pana teorię i powiedzieć, że nigdy nie przebrnęłam przez „Pana Tadeusza”, zupełnie do mnie nie docierał, za to Tolkiena czytałam kilka razy, wprost go ubóstwiam. Mamy zatem pewien zgrzyt, który pokazuje, że nie zawsze można się trzymać ściśle ram i podejście niektórych czytelników jest poza kategorialne. To tak na marginesie. 
Gdy spotkaliśmy się, na pierwszej edycji festiwalu Literacki Sopot, mówił Pan wtedy, że przygoda z pisaniem tekstów typu fantasty zaczęła się od czytania.”Czytałem i zacząłem pisać”. Chciałabym rozwinąć tę myśl. Czy na prawdę tak prosto przejść od czytania do pisania? 

Proszę skosztować „Pana Tadeusza” jeszcze raz, teraz, gdy jest już Pani dojrzałym czytelnikiem. Przekona się Pani, jak to fajnie napisany tekst, ile celnej obserwacji obyczajowej i psychologicznej zawiera, jak fantastycznie czyta się mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec, jak piękne obrazy wyczarowuje w wyobraźni. Tam jest i dowcip, i smutek, i duma, i satyra, i realne ludzkie losy. Arcydzieło. Problem z większością lektur szkolnych polega na tym, że one nie były pisane dla młodych ludzi, nastolatków, którym obecnie każe się je czytać. Na przykład, żeby w pełni zrozumieć „Nad Niemnem” czy „Lalkę” trzeba przeżyć trochę lat, zetrzeć się z rzeczywistością (i nie chodzi mi wcale o udział w wojnie, a o zwykłe, codzienne zmaganie się ze światem). Ich bohaterowie są bowiem dorosłymi, dojrzałymi ludźmi, którzy mają dorosłe problemy - idą na kompromisy, tracą marzenia, mają problemy małżeńskie itp. itd. To rzecz na osobną dyskusję, jeszcze raz serdecznie polecam wszystkim dorosłą, poszkolną repetę „Pana Tadeusza”. 
Pani pytanie... Każdy pisarz zaczyna jako czytelnik, prawda? W fantastyce to zjawisko jest wspierane przez dodatkowe sprzężenia zwrotne. Młodzi miłośnicy gatunku często spotykają się z podobnymi sobie zapaleńcami - na konwentach, w klubach, teraz także w internecie. Indywidualna potrzeba opowiadania historii, z której bierze się każde pisanie, jest tu często wsparta działaniem zespołowym - młodzi autorzy kolegują się, wymieniają opiniami, wspólnie zakładają fanziny czy wręcz pisma. Oprócz samej literatury jest tu często i przyjaźń, i dyskusje na wszelakie tematy, i zwykłe imprezowanie. Te wątki przewijają się w wspomnieniach wielu pisarzy, wspomnę tu tylko Martina, Lovecrafta czy samego Tolkiena i jego Inklingów. Oczywiście nie dotyczą tylko pisarzy fantastycznych - patrz Skamandryci. 
Literaturę fantastyczną zaczyna się czytać w młodym wieku, stąd i młodzieńczy zapał do pisania, i wczesne debiuty. Ja czytam SF, odkąd w ogóle nauczyłem się czytać, mój ojciec miał dużą kolekcję książek fantastyczno-naukowych. Pierwsze opowiadania napisałem w wieku jedenastu, dwunastu lat. Oczywiście to była typowa dziecięca grafomania. Ale - miałem już pierwszych czytelników: rodziców, przyjaciela Marka, może jeszcze ze dwóch kolegów. Jako czternastolatek trafiłem do klubu miłośników SF „Proxima”, tam te moje ręcznie pisane teksty trafiły w ręce starszych fanów, Maćka Makowskiego i Andrzeja Szatkowskiego, wtedy szefów klubu, późniejszych wydawców. Czytał je też Otomar Karwowski, jeden z założycieli fandomu polskiego. Posłuchałem wiec kilku kolejnych opinii. Jedno opowiadanko miało się nawet ukazać w jakimś fanzinie. Fanzin nie został wydany, ale dla mnie był to mocny kop do dalszego pisania. W końcu trafiłem do warszawskiego klubu Sfan. Miałem piętnaście lat i tam poznałem ludzi, z którymi przyjaźnię się do dzisiaj - Rafała Ziemikiewicza, Jarosława Grzędowicza, Jacka Piekarę. Tworzyli młodoliteracką grupę Trust, która potem, po dołączeniu nowych autorów, w tym mnie, przekształciła się w Klub Tfurcuf. Rafał i Jarek, wówczas już studenci, wzięli na warsztat kilka moich młodzieńczych tekstów. Jeden z nich, po licznych poprawkach, został przyjęty do druku przez Maćka Parowskiego, redaktora działu prozy polskiej „Fantastyki”. „Kukiełki” ukazały się w „Przeglądzie Technicznym” w 1985 roku, kiedy zaczynałem naukę w czwartej klasie liceum. A Klub Tfurcuf stał się dla mnie nie tylko szkółką pisania, ale też środowiskiem przyjaciół, z którym razem balowaliśmy, gadaliśmy o sztuce, polityce, życiu, wydawaliśmy fanziny i profesjonalne pisma. 

Zawsze fascynował mnie fakt, że niektórzy ludzie tak bardzo są pochłonięci jakimś gatunkiem literackim, że tworzą grupy, organizują spotkania, itd. Wspólne czytanie poezji, prozy. Wydaje mi się, że w szczególności dotyczy to entuzjastów fantastyki. Co takiego ma w sobie ten rodzaj literatury, że potrafi tak łączyć ludzi? 

Przed 1989 rokiem zrzeszanie się w klubach fantastyki dawało możliwość pozyskiwania dóbr wtedy trudno dostępnych. Tam kupowało się książki SF, i te publikowane oficjalnie, a zdobywane spod lady, i te wydawane nielegalnie w tzw. „trzecim obiegu” (pierwszy - to oficjalne, cenzurowane PRLowskie publikacje, drugi - to podziemne wydawnictwa takie jak „Przedświt” czy „Nowa”). W klubach można było obejrzeć niedostępne inaczej filmy fantastyczne na wideo. Kluby wydawały fanziny, które stwarzały pozór normalnego życia literackiego (przypomnijmy, że do 1982 w Polsce nie było żadnego pisma poświęconego fantastyce, a potem do 1989 tylko jedno - „Fantastyka”). Niektóre z tych fanzinów, takie jak śląskie „Fikcje”, poznański „Kwazar” czy warszawski „Feniks”, stawały się po prostu niskonakładowymi pismami. Ale dla mnie, wówczas nastolatka, kluby i konwenty były przede wszystkim okazją do spotkania innych pasjonatów, wymiany poglądów, posłuchania starszych autorów i tłumaczy. Gościliśmy też naukowców opowiadających o astronomii, czy historii, dyskutowaliśmy o literaturze, o polityce, o życiu. Zawieraliśmy przyjaźnie, podtrzymywane często do dziś, bo oczywiście w tym klubowo-konwentowym życiu czynnik ludyczno-alkoholowy odgrywał też swoją rolę. Po 1989 roku zniknęły problemy z brakiem dóbr, ale pojawiły za to inne niż literatura, społecznościowe obszary związane z fantastyką, takie jak gry fabularne, karciane i figurkowe, portale www i listy dyskusyjne, niejako wymuszające formowanie się grup pasjonatów. Kluby mają swoje biblioteki, organizują seminaria naukowe, turnieje gier, wystawiają amatorskie przedstawienia itp. Konwenty, takie jak poznański Pyrkon, to nadal miejsca rozmów z twórcami, wykładów popularnonaukowych, czy giełdy różnego typu towarów hobbystycznych i kolekcjonerskich, ale to także okazja do spotkania przyjaciół z całej Polski, wspólnego pogrania, zapoznania się z nowościami, przebrania w strój ulubionej postaci. Dobrej zabawy, po prostu. Taką rolę spełniają konwenty na całym świecie. 

Podczas spotkania w bibliotece w Sopocie dało się wyczuć, że jestem otoczona (w rozumieniu współegzystującym, nie ofensywnym) grupą ludzi o bardzo podobnych poglądach, zbliżonych oczekiwaniach, mówiących praktycznie jednym głosem. Nie odczuwałam tego tak intensywnie na żadnym innym spotkaniu autorskim. Zresztą wielbiciele fantasy i science fiction najczęściej przedstawiani są według pewnego stereotypu (przykładem niech będzie serial „The Big Bang Theory”), jako osoby bardzo inteligentne i oczytane, ale jednocześnie nie umiejące odnaleźć się w społeczeństwie, mające problem z socjalizacją. Stąd właśnie moje zaciekawienie wpływem fantasty na czytelnika. Sam Pan mówi o konwentach, klubach, forach, itd. Mam wrażenie, że żaden inny gatunek nie jest w tym aspekcie aż tak rozwinięty. 
Wróćmy jednak do Pana, zawsze interesuje mnie co znajdę, gdy imię i nazwisko osoby, z którą przeprowadzam wywiad, wpiszę do wyszukiwarki google. Okazuje się, że na hasło „Tomasz Kołodziejczak” pojawia się bardzo wiele trafień (około 180.000 wyników, tak mówi google). Łatwo więc dowiedzieć się najważniejszych informacji na Pana temat, pooglądać całą masę zdjęć. Czy tego rodzaju popularność jest dla Pana odczuwalna? Czy czuje się pan popularny? 


Większość moich przyjaciół czytających fantastykę nie ma żadnego problemu z socjalizacją. Oczywiście, dla osób nie zainteresowanych popkulturą, wiele fanowskich rozmów o komiksach, grach czy książkach SF będzie hermetyczna, ale to dotyczy dowolnej innej dziedziny wiedzy, sztuki, rozrywki - mają one swoje specjalistyczne języki, kody, systemy wartościowania. Tak akwaryści rozmawiają o rybkach, fizycy o kwarkach, krytycy sztuki o tzw. instalacjach, bicyklyści o swoich rowerach, fani Iron Maiden o gitarowych riffach. A kiedy dwóch fanów fantastyki rozpozna się (na spotkaniu autorskim, w kolejowym przedziale, w klasie szkolnej), po prostu ma o czym pogadać. 
Nie jestem „popularny” w celebryckim znaczeniu tego słowa. Pracuję w branży wydawniczej od niemal 30 lat, więc znają mnie ludzie, których i ja mam ochotę znać - liczni pisarze, twórcy komiksów, wydawcy, organizatorzy konwentów. Pewnie bardziej z mojego pokolenia, niż ci dużo młodsi. Wielu z nich to moi koledzy i przyjaciele. Sporo osób kojarzy mnie przede wszystkim jako wydawcę komiksów, mniej jako pisarza. Na konwentach, rzecz jasna, spotykam ludzi, którzy lubią czytać moje książki i wyrażają różne pochlebne opnie na ich temat - co oczywiście mile łechcze moje ego. Ale wciąż mogę opalać się topless, bez obawy, że ktoś mnie będzie fotografował przez płot :-). 

Nie zapytam, czy Panu to przeszkadza, bo wydaje mi się, że doskonale znam odpowiedź :-) 
Kilkakrotnie, przez naszą rozmowę, przewijały się komiksy. Czy zainteresowanie z nimi i związanie pracy zawodowej wypływa z fascynacji fantastyką? 

Jako dziecko miałem trzy hobby: fantastykę, komiksy i gry. To szczęście, ale i efekt własnej pracy, że praktycznie przez całe moje zawodowe życie zajmowałem się tymi dziedzinami - jako autor, redaktor, wydawca. Co nie oznacza, że nie pracowałem w innych branżach, na przykład przez dwa lata uczyłem w liceum, napisałem podręcznik do informatyki, grałem w koszykówkę w III lidze, sprzedawałem książki. W studenckich czasach żyłem z dawania korepetycji z matematyki i fizyki. A studiowałem na Politechnice Warszawskiej, na wydziale Mechaniki Precyzyjnej, ze specjalnością Inżynieria Biomedyczna. Bez sukcesów - nigdy nie pracowałem w zawodzie, nie licząc może robotniczych praktyk studenckich, w czasie których m.in. montowałem enerdowskie lodówki za dobre enerdowskie marki. Mogę więc powiedzieć, że jestem osobnikiem, który z hobby uczynił zawód. W branży fantastyczno-komiksowo-growej jest wielu takich. Może to też przyczyna naszego generalnie życzliwego stosunku do świata i siebie nawzajem. Lubimy to, co robimy. Robimy to, co lubimy. 

Książki Pan napisał, komiksy wydał, a gry? Czy nie czas na napisanie jakiejś? 

Wymyśliłem sporo gier. Mam na koncie paragrafówkę „Rzeźbiarze pierścieni” wznowioną ostatnio w książce „Głowobójcy”. RPG „Strefa śmierci” drukowaną przed laty na łamach pisma „Magia i Miecz”, dostępną obecnie w internecie. A także sporo gier dla dzieci, które dodawaliśmy przed laty do tygodnika „Kaczor Donald”, w tym pierwszą polską kolekcjonerską grę karcianą „Zbuduj swój Kaczogród”. Spotykam dziś wiele osób, obecnych dwudziestopięcio-trzydziestolatków, którzy przed laty byli fanami i kolekcjonerami „Kaczogrodu”. Warto wiedzieć, że tworzenie gier to bardzo mozolny proces. Samo generowanie pomysłów na fabułę i mechanikę to wielka frajda, ale potem trzeba taką grę przetestować. Rozegrać setki partii sprawdzających, jak ta mechanika się zachowuje, czy gracze nie „zepsują” gry (na przykład robiąc coś, co daje łatwe zwycięstwo, albo zawiesza grę w jakimś pacie), czy dostarcza ona emocji. Oczywiście, myślę tu o poważnych, skomplikowanych, dobrych grach. Brakuje mi na to obecnie czasu, ale chyba i cierpliwości. 

Jestem przekonana, że elegancko wydana planszówka, z Pana nazwiskiem na niej, byłaby pięknym dodatkiem do tysiąca książek, które ma Pan w domu. 
Zanim zakończymy naszą rozmowę, przejdźmy jeszcze na chwilę do Pana pisarskiej strony. Mając w swoim dorobku tyle książek na pewno natrafił Pan na ich recenzje. Co się czuje, gdy się je czyta? 

Jasne, że wolę czytać pozytywne omówienia swoich książek. Lubię, gdy recenzent poznajduje treści i sensy, które sam chciałem zapisać, wzruszy się tam gdzie planowałem, dla dokończenia lektury spóźni się na ważne spotkanie. Bardzo ciekawe jest dla mnie, gdy czytelnicy budują swoje własne interpretacje tekstów. Sprawia mi frajdę, gdy docenią gadżetologiczne i scenograficzne pomysły, którymi staram się ozdobić wykreowane, fantastyczne światy moich książek. Dla pisarza, spotkanie z rozumiejącym jego książki czytelnikiem, to po prostu okazja do kontaktu z człowiekiem podobnie postrzegającym świat, ceniącym zbliżone literackie wartości, „zfiołowanym” na te same aspekty rzeczywistości. Ewentualnie życzliwym polemistą, dyskutantem. Dla mnie - bezcenne. Recenzje negatywne - czasem irytują, ale muszę powiedzieć, że po niemal trzech dekadach aktywności, mam już do nich dystans. Wiem, że każda, choćby najlepsza książka znajdzie swoich zagorzałych krytyków, a każdy, czasem nawet grafomański utwór, swoich fanów. 

Czasami, gdy trafia mi się książką, której nie da się inaczej zrecenzować, tylko negatywnie, to mam takie poczucie, gdzieś głęboko we mnie, że nie mogę tego zrobić. Wydaje mi się, że napisanie książki jest tak trudne, samo w sobie, że już tylko za to należy się pochwała. Pojawia się myśl: „Marta, pokaż lepiej co ty napisałaś, a nie się wymądrzasz”. Czy zdarzało się Panu właśnie w ten sposób postrzegać negatywnego recenzenta? Schopenhauer nazwałby to argumentum ad personam, trudno mu się oprzeć... 

Recenzowałem sporo książek. I raczej nie pisałem o tych, które mi się nie podobały. Po co? Jest tyle fajnych utworów, które można polecić, opowiedzieć, co w nich jest fascynującego, pokazać ich wartość. Szkoda czasu i miejsca na łamach gazety (czy czasu antenowego w radiu) na zajmowanie się tym, co recenzentowi nie podeszło. Chyba, że to element dyskusji - z samym sobą, z czytelnikiem, z innym recenzentem. Wtedy, jeśli piszemy ciekawie i podchodzimy do omawianego dzieła z dobrą wolą - warto je także skrytykować. Ale bardzo wielu recenzentów, szczególnie rozplenionych w Internecie, nie ma kompetencji, ani zahamowań. Krytykuje książkę czy film argumentując: „słabe, bo mi się nie podobało”, „słabe, bo fantasy, a ja nie lubię fantasy”, „głupie, bo o kosmitach, a to przecież durny temat”. Itd. Itp. Amatorka. Oczywiście, twórca, wystawiający swoje dzieło publicznie, musi się liczyć z tym, że części odbiorców się ono spodoba, a części nie. Że ludzie, którzy wydali pieniądze na książkę, płytę czy bilet do kina, będą potem wyrażać swoje opinie. I mogą to robić w sposób emocjonalny i nieprofesjonalny. Ale krytyk, recenzent musi się znać na tym, o czym pisze. 

Jest Pan wydawcą i pisarzem. Wyobrażam sobie, że to dwa skrajne punkty. Wielu autorów opowiada o tym, że praca z wydawcą jest trudna, że wymaga on od nich wielu poprawek, dopisania (dorysowania) kilku scen, drobnych zmian, które mają wpłynąć na sprzedaż książki, lub komiksu. Widziałam w wydawnictwie sterty pokreślonych maszynopisów, miliony maili wymienianych z autorem. Jaką rolę pełni wydawca? Czy ma prawo zmieniać książkę? 

Redaktor to - w sytuacji idealnej - partner twórcy. Dobry redaktor to skarb. Dobry, czyli taki, który rozumie intencje autora, rozgryzł jego literacki zamysł i jest w stanie wskazać miejsca, w których sam twórca kiksuje. Natomiast nie chciałbym współpracować z kimś, kto ingeruje w przesłanie tekstu, zmienia moje pomysły, każde przerabiać wątki czy puenty. Ale jeśli redaktor mówi: „tę scenę można lepiej wyciągnąć”, „to sformułowanie nie pasuje literacko do reszty tekstu”, „tutaj stylizacja w dialogu staje się już nieczytelna”, albo wręcz wskazuje konkretne błędy - logiczne, językowe, konstrukcyjne (bo przecież pisarz takie błędy może popełnić), to to jest dla mnie bardzo pożądany rodzaj współpracy. Znam autorów nerwowych, którzy nie przyjmują niemal żadnych uwag, ale dla mnie kooperacja z kompetentnym i rozumiejącym mój tekst redaktorem, to szansa na poprawienie utworu i na skonfrontowanie moich pomysłów z kimś krytycznym, ale życzliwym. Tak też staram się pracować, kiedy sam jestem po drugiej stronie - jako redaktor kontrolujący pracę pisarzy, czy scenarzystów komiksowych. 

Pod koniec listopada ukaże się Pana nowa książka „Czerwona Mgła” nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Wiemy, że będzie to antologia opowiadań, na stronie wydawnictwa znajduje się również informacja, że zilustruje ją Przemysław Truściński. To, co mnie jednak przede wszystkim interesuje to to, jak wspomina Pan pracę nad tymi opowiadaniami, czy zamierza Pan przedstawić czytelnikowi coś, co dawno było w szufladzie, tylko czekało na odpowiedni moment, czy może znajdą się tam opowiadania świeżo napisane? Jaki będzie Tomasz Kołodziejczak w tym wydaniu? 

Na książkę złożą się cztery teksty, których akcja dzieje się w realiach wydanej dwa lata temu powieści „Czarny horyzont”. To postapokaliptyczna rzeczywistość, w której nasz świat został najechany przez istoty z innych rzeczywistości, władające magią. Polacy i kilka innych nacji wciąż z nimi walczą, ale spora część Europy dostała się we władanie wrogich mocy. Scenograficznie to miks science fiction i fantasy, fabularnie - opowieść przygodowa. W tomie znajdą się opowieści drukowane wcześniej w prasie i antologiach oraz premierowa mikropowieść, tytułowa „Czerwona mgła”. Myślę, że dla czytelników, którzy już znają i lubią „Czarny horyzont”, będzie to możliwość poznania nowych aspektów kreowanego przeze mnie świata, i losów głównych bohaterów. Mam też nadzieję, że książka będzie atrakcyjna także dla nowych czytelników, jako wprowadzenie tego uniwersum. Przedstawiam w niej między innymi pierwsze spotkanie bohaterów cyklu - Kajetana i jego przybranego ojca, Roberta. Opisuję przekształconą przez magię Warszawę. Pokazuję, jak wyglądają Zachodnie i Wschodnie Kresy Rzeczypospolitej, opanowane przez wrogie moce. To opowieść o męstwie i odpowiedzialności, ale też o strachu i zdradzie. Z tajemnicami do rozwiązania, miejscami do zbadania, istotami do opisania. Tym właśnie zajmuje się Kajetan Kłobudzki, żołnierz-geograf na służbie króla Polski, elfa zresztą.. 
Rysunki Przemysława Truścińskiego doskonale uzupełniają tekst. Jestem wielkim fanem twórczości Trusta i bardzo się cieszę, że to on ilustruje tę książkę. Spodziewajcie się Państwo i kawalerii, i pancernych pociągów, i dziwnych stworów, i niezwykłych budynków. 

Wystawił Pan tak tego elfa i aż żal nie zapytać… Naprawdę elf królem Polski? Całkiem interesująca rola, czy aby na pewno się w niej sprawdzi? Do tego w „Czarnym Horyzoncie” sprzymierzony ze Stanami Zjednoczonymi, co daje nam elfa- polityka pełną gębą. Zawsze postrzegałam elfy jako istoty bardzo mądre i stonowane, ale jednocześnie nie chcące za bardzo mieszać się w cudze sprawy (oczywiście wątek tolkienowski), a u Pana elfy nie tylko pełnią taką ważną funkcję, ale i pomagają ludziom w pokonaniu wrogiej armii. Jak to więc jest z tymi elfami? 

Jak to z nimi jest, to najlepiej, oczywiście, przeczytać w moich książkach. A w szczególności w opowiadaniu „Piękna i graf”, otwierającym tom „Czerwony horyzont”, swego czasu nominowanym do nagrody im. Janusza Zajdla. Tam objaśniam, jak elfy z mojego uniwersum mają się do tolkienowskich, a nawet - jak wykorzystują klisze z Tolkiena do budowania swojego wizerunku. O królu Polski nieco więcej w drugim tekście z książki, zatytułowanym „Nie ma mocy na docenta”. Elfy pomagają ludziom, ale mają też swoje interesy, nie do końca przez nas rozpoznane. Jak w życiu, jak w życiu... 

Wróćmy jeszcze do Pana nadchodzącej książki „Czerwona Mgła”. Podczas spotkania w sopockiej bibliotece rozmowa zeszła na rysunkowe tory. Mówiłam Pan wtedy o tym, że gdy wybiera się książki fantastyczne to bardzo ważne jest to jak one wyglądają. Entuzjasta lepiej się czuje widząc tematyczne okładki i ilustracje. Czy jednak zaproszenie do współpracy komiksowego rysownika to chęć zaspokojenia oczekiwań czytelników, czy może zapowiedź komiksu, bazującego na Pana tekstach? Mogłoby to być idealne połączenie Pana dwóch pasji. 

Proszę pamiętać, że okładki (i ewentualne ilustracje) książek fantastycznych spełniają dodatkową funkcję, w porównaniu z okładkami, np. prozy współczesnej. My opisujemy nieistniejące światy, wrzucamy w nie czytelnika od pierwszego zdania, potem stopniowo po nich oprowadzamy, odpowiednio dawkując informację. Musimy mu nie tylko przedstawić bohaterów, nie tylko pokazać ich perypetie i rozważania, ale opisać całą fikcyjną rzeczywistość, jej prawa i wygląd. Dobra ilustracja (ale też dobrze skrojony tekst na okładce) ułatwia tę robotę, uzupełnia ją. Okładka to pierwsze wrota, przez które odbiorca przechodzi do nowej, fantastycznej realności i dzięki niej, jednym rzutem oka, może zorientować się gdzie mniej więcej się znalazł. SF czy fantasy? Głęboki kosmos czy współczesna Ziemia? Estetyka cyber czy steam? I tak dalej. Czasem - i to nie zawsze jest dobre - okładka narzuca czytelnikowi pewien krajobraz wyobraźni, więc oczywiście trzeba uważać. 
Rysunki Przemka, moim zdaniem, to idealne ilustracje do książki takiej jak „Czerwona mgła” - są jednocześnie realistyczne i symboliczne, sugerują pewien klimat, estetykę, kody odwołań kulturowych i historycznych, ale też pozostawiają dużo miejsca wyobraźni czytelnika. Komiks - fajny pomysł, ale Przemek jest zbyt zajętym grafikiem, by mógł poświęcić rok na taki projekt. Na szczęście obiecał zrobić sporo rysunków. 

Zatem nowa książka będzie cieszyła i literacko i estetycznie. Jeśli się nie mylę to „Czerwona Mgła” będzie Pana trzecim zbiorem opowiadań. Proszę na koniec napisać czy tego typu publikacja bardzo różni się od wydania powieści (chodzi mi oczywiście o Pana odczucia). Napisał Pan również, że znajdą się tam opowiadania drukowane wcześniej w prasie, czy gdy ponownie Pan po nie sięgnął nie nasuwała się ochota, aby coś poprawić, zmienić, dodać lub odjąć? 

Tak naprawdę „Czerwony horyzont” to dość typowa dla fantastyki forma pośrednia między opowiadaniem, a powieścią. Każdy tekst da się czytać niezależnie, ma swój początek i koniec, zamkniętą fabułę. Ale jednocześnie stanowi część większej opowieści - o losach głównych bohaterów i o fantastycznym świecie. Jak w nowoczesnym serialu kryminalnym, gdzie każdy odcinek zawiera zamkniętą zagadkę do rozwiązania, a jednocześnie też tworzy część większej, często kilkusezonowej narracji. Zmiany w starszych tekstach nie są duże, to głównie korekty redakcyjne. Ważne poprawki wynikają z faktu, że ten świat zacząłem tworzyć ponad 10 lat temu (opowiadaniem „Klucz przejścia”) i on mi się w kolejnych tekstach rozwijał, dojrzewał. Trzy lata temu, pisząc powieść „Czarny horyzont”, ustaliłem pewien standard nazw własnych, faktów fikcyjnej historii Europy w XXI wieku, wydarzeń z życia bohaterów. Przygotowując zbiór wszystkich opowiadań, musiałem w starszych tekstach tę matrycę nanieść. 
Lubię pisać i czytać zarówno powieści, jak i opowiadania. Krótka forma to była specjalność klasycznej science fiction - błyskotliwe paradoksy, zaskakujące puenty, gra skojarzeń i słów. Fantasy woli dłuższą formę - wielotomowe cykle. Ja od lat piszę albo opowiadania, albo krótkie powieści - mam bardzo ograniczony zasób czasu na pisanie i więc staram się uprawiać fantastykę sprężoną i stężoną. 

Czyli czytelnicy pod koniec listopada dostaną taką formę, w jakiej czuje się Pan najlepiej, a to chyba najlepsza zapowiedź. Bardzo dziękuję za rozmowę! 

I ja także!

Także kochani Czytelnicy, ustawcie się na pozycje, bo już za kilka godzin rozpocznie się szturm na księgarnie! Żeby jednak jeszcze bardziej zaostrzyć Wam apetyty, oto kilka słów wstępu...

"Czerwona mgła"
Tomasz Kołodziejczak 
Ilustracje: Przemysław ‘Trust’ Truściński

Rzeczywistość pękła i na świat zstąpiła zagłada. Rzeczpospolita broni się jeszcze. Zawarła sojusz, a jej król pochodzi nie z tego świata. 

Oni nie chcą nas podbić. Nie chodzi im o nasze skarby. Interesuje ich tylko zadawanie bólu. Potrzebują go jak powietrza. Żywią się nim. 
Walczymy ze złem elementarnym. Z pomocą technologii i czarów. Karabinem maszynowym i mieczem. Bombami i modlitwą. Musieliśmy odkryć na nowo dawno zapomniane rytuały, gesty i zabobony. Sięgnąć po narodowe symbole i magiczne artefakty. Granice wolności naszego świata wyznaczają menhiry, święte dęby, przydrożne kapliczki i najeżone lufami bunkry. Poza nimi rosną Czarne Horyzonty i pulsuje Czerwona Mgła. Tam jest martwy świat. My trwamy. 

Zło dobrem zwyciężaj. Ciężko uzbrojonym i mocno opancerzonym.

I na sam koniec fotografia autorstwa Dariusza Żejmo, przesłana przez pana Tomasza:




środa, 21 listopada 2012

gdy książka czai się za rogiem

Literatura czai się wszędzie. To bardzo znana teza, powtarzana na tym blogu do znudzenia. Jednak najprzyjemniej, gdy to czajenie się przybiera interesujące formy dzięki miejscom, ludziom, światłu, nastrojowi i nastawieniu. Gdy nie jest to coś oczywistego, jak elegancka księgarnia, w centrum miasta, lub biblioteka, w której czajenie się przybiera mało tajemniczy wymiar codzienności i przewidywalności. 
Stąd moje zafascynowanie miejscami, które wyglądają tak, jakby ktoś ukradł je z innej czasoprzestrzeni (lub mniej drastycznie, np. pożyczył) i wlepił w naszą rzeczywistość. Stara część Wrzeszcza ma takie miejsce. Zrobiłam zdjęcia. Popatrzcie:




Zdjęcie co prawda nie oddaje całkowicie charakteru tego miejsca, ale z jakiegoś powodu nie mogłam oderwać od niego wzroku. Bardzo spodobała mi się kompozycja ciemnych, grubych ścian, starych krat, ogromnego napisu i tego parapetu w szachownicę. Tu sprzedaje się książki. Ot, po prostu. A z tego co widzę, i co jest najważniejsze, te książki się tutaj też kupuje, co jest cenne. 
Zresztą, na marginesie dodam, że Wrzeszcz jest przepiękny i chociaż trudno uchwycić czar i magię wieczornego spaceru zwykłym telefonem, to mimo wszystko spróbowałam i mam dla Was takie oto dwa zdjęcia:



Uwielbiam w miastach tę ich zmienność. Uwielbiam to, że każda pora dnia i nocy pokazuje za każdym razem coś nowego. Zupełnie jak czytanie książek. Przedmiot nieskończonej interpretacji...

A teraz zmienię temat i powiem Wam, że jutro na blogu pojawi się wywiad. Może i tym razem ktoś się pokusi o zgadnięcie z kim miałam przyjemność pogawędzić?
Dam Wam wskazówkę: przede wszystkim ten ktoś pisze książki science-fiction, poza tym zajmuje się również komiksami i  dodam, że pochodzi z Warszawy. Kto wie? 


poniedziałek, 12 listopada 2012

książkomeblowy design

Już dawno nie pokazywałam Wam książkowych mebli. Okazuje się, że co jakiś czas pojawia się całkiem nowy produkt. Oznacza to, że jest popyt. Bardzo dobrze. Niech książka nie tylko cieszy naszą wyobraźnię, ale też oko.
Na stronie www.teleread.com znalazłam żyrandol:

Zresztą światło jest bardzo wdzięcznym materiałem. Nie ma rzeczy, która przy dobrym oświetleniu wyglądała nieciekawie. Pewnie dlatego książkowe lampy wyglądają tak imponująco. Jak te, ze strony www.writtenword.com:


lub ta ze strony www.homedit.com:


i ta ze strony bookshelvesofdoom.blogs.com:


Żeby dopełnić obrazek, dodajmy do niego jeszcze coś do siedzenia. Może niekoniecznie wygodne, ale na pewno efektowne, czyli prezentacja ze strony designfolio.co.nz:


Tutaj też trudno uwierzyć mi, że siedzi się wygodnie, ale pokażę Wam, bo całkiem interesujący pomysł ze strony www.louisiana.edu:


i na koniec jeszcze edycja bardziej podwórkowa, ze strony www.bookpatrol.net:



Zapraszam Was do oglądania zamieszczonego wcześniej, książkowego designu, na moim blogu!