Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 27 lutego 2011

półka na wymianę

pisałam Wam jakiś czas temu o półkach, które stoją w różnych miejscach, na które można zajrzeć, wybrać interesującą pozycję i pożyczyć na jakiś czas. Można też wziąć z domu książki, które się już przeczytało i właśnie tam je odłożyć, aby dać podobną możliwość innym. Bardzo ciekawa inicjatywa, zwłaszcza, jeśli np. na końcu książki dołoży się kartkę, na której poprosi się o opisanie kilkoma słowami wrażeń po lekturze.
Dzisiaj natrafiłam na jedną taką półkę podczas zajęć na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego.
Oto ona:
Nie za bardzo wierzyłam, że coś takiego może działać, że książki nie zostaną ukradzione, że nie zostaną zniszczone. Tymczasem okazuje się, że ludzie na prawdę tam zaglądają i na prawdę dokonują wymian. Fantastyczne!

sobota, 26 lutego 2011

nowość

Skoro już dodałam do wydawnictw Zysk i S-kę, to wypadałoby zobaczyć co też nowego mają do zaoferowania. Zatem zapraszam Was do zapoznania się z książką pt. "Wielki smród". Powiem szczerze, do wybrania akurat tej nowości zachęcił mnie sam tytuł :) Ogólnie książka opowiada o brytyjskim systemie kanalizacyjnym i wszystkim, co tam może się znajdować. Oczywiście nie jest to książka o stałych bywalcach kanalizacji... raczej o tych, którzy z założenia nie powinni tam przebywać, czyli ludziach. Zresztą z opisu zaserwowanego przez wydawcę wyłania się coś na prawdę interesującego, mrocznego (nie w elfim, czy innym fantastycznym wydaniu!) i zagadkowego.
Wydaje mi się, że książka godna polecenie, ale jak to zwykle bywa z nowościami do dyspozycji mam jedynie okładkę i notę redakcyjną.

aktualizacja: dzisiaj wybieram się do księgarni, żeby kupić tę książkę, więc jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moim planem i ją znajdę, to już za chwilę, za momencik, będę mogła Wam ją zrecenzować.

czwartek, 24 lutego 2011

Fioletowy hibiskus

Z książkami często bywa tak, że trudno jednoznacznie określić czy są one udane, czy nie. Jednym z najlepszych kryteriów, które można zastosować, jest uczucie następujące po skończeniu książki. Jeżeli oddychamy z ulgą i radośnie przechodzimy do kolejnej opowieści to znak, że przeczytana pozycja nie porwała nas. Jeśli natomiast przeraża nas myśl, że kończą się kartki w czytanej książce i nieuchronnie zbliża się moment, w którym należy pożegnać bohaterów opowieści to wiemy, że jest ona jest rewelacyjna. "Fioletowy hibiskus" zdecydowanie plasuje się w tej drugiej kategorii książek.
Kambili jest szesnastoletnią, ciemnoskórą dziewczyną, która mieszka wraz z bratem i rodzicami w Nigerii. Jej tata to szanowany obywatel i przykładny katolik, wspierający odbywające się w Nigerii misje. Dzięki temu, że jest właścicielem kilku fabryk życie Kambili i jej brata Jaja przebiega pośród luksusu. Nie brak im niczego, nawet pomimo faktu, że Nigeria jest na etapie walki o władzę rozgrywających się między dotychczasowym rządem, a wojskowymi.
Główna bohaterka bardzo szanuje swojego ojca, stara się zyskać jego aprobatę we wszystkim co robi. Zabiega o jego uwagę, czeka na pochwały za dobrze wykonane zadania, chce żeby był z niej dumny. Dlatego tak trudno dostrzec jej wady ojca, które w miarę rozwoju akcji książki coraz bardziej się wyłaniają i uwydatniają. Kambili nie może się z tym pogodzić, dlatego sprawia wrażenie jakby życie płynęło gdzieś obok niej, staje się coraz bardziej wyizolowana i małomówna.
A sam ojciec Jaja i Kambili? Fanatyczny katolik, zaślepiony wyznawca, dla którego dobro wiary jest ważniejsze od dobra jego najbliższych. Karający swoje dzieci za najmniejsze odstępstwa od harmonogramu, według którego układa im wszystkie dni. Absolutne przeciwieństwo jego siostry Ifoemy, która mimo otaczającej jej biedy potrafi stworzyć kochający i radosny dom.
Na takiej podstawie zbudowana jest akcja książki, która mówi o dojrzewaniu dziewczyny w świecie bogactwa i dyscypliny, który stworzył ojciec oraz w świecie biedy i miłości, który stworzyła jej ciotka Ifoema.
Główną zaletą tej opowieści jest fakt, że historia rozwija się w idealnym tempie. Nie jest ona upstrzona zbytecznymi przygodami, nie daje się również odczuć bezużytecznych wydłużeń historii. Język użyty do jej napisania nie jest patetyczny, ani zbyt prosty. Wszystko jest wyważone i odpowiednio dawkowane czytelnikowi. Gdy mamy do czynienia z tak poprowadzoną powieścią nie zwracamy uwagi na technikę pisania i nie dostrzegamy błędów (a może po prostu nie ma co dostrzegać...).
Jedynymi minusami "Fioletowego hibiskusa" są nigeryjskie słowa, wplecione w tekst. Delikatnie rozmywają one dialogi, a brak konkretnego wytłumaczenia przeszkadza w płynnym czytaniu. Również przeciwstawienie sobie dwóch światów: bogatego, ale pozbawionego uczucia oraz biednego, ale pełnego miłości, jest co najmniej typowe i mało odkrywcze. Wszystko to jednak nie wpływa na negatywną ocenę książki.
Z całą pewnością i świadomością polecam debiutancką książkę Chimamandy Ngozi Adichie i od razu zazdroszczę wszystkim tym, którzy będą mogli po raz pierwszy odczuć każdą literę tej powieści.

(Książka została przekazana od portalu nakanapie.pl)  

wtorek, 22 lutego 2011

ilością w jakość

a czy wiecie, że największą biblioteką na świecie jest Biblioteka Kongresu Stanów Zjednoczonych? Znajdziecie w niej 144 miliony przeróżnych eksponatów, w tym 33 miliony skatalogowanych książek i 63 miliony manuskryptów. Imponujące, prawda? Głównym bibliotekarzem jest obecnie James Hadley Billington i jest on 13-tym z kolei pełniącym ten obowiązek. Sama biblioteka powstała w 1800 roku. Ciekawe jest również to, że w tej bibliotece możecie za darmo posłuchać koncertów wszelakiej muzyki, a jeśli czegoś akurat nie grają, to zawsze możecie poszukać ulubionej melodii w bazie muzycznej.
Zbiory biblioteki zajmują 856 km półek.
No i od razu nasuwa się pytanie... czy mają tam tramwaj i wygodne kanapy, bo podejrzewam, że gdy raz zawita się do takiej biblioteki raczej długo się z niej nie wychodzi.
To w takim razie zapraszam Was do poczytania o polskich zbiorach w bibliotece i do pooglądania kilku zdjęć.
www.robertarood.wordpress.com
 www.bigthink.com
 www.slashgear.com

niedziela, 20 lutego 2011

co Polacy wolą od książek...

Co wolą Polacy? Nie wiem co, ale na pewno coś, bo według raportu Biblioteki Narodowej aż 56% z nas w 2010 roku nie zajrzało do ani jednej książki! To "coś", co nas od książek odciąga musi być na prawdę fantastyczne. Biblioteka mówi też nam, że zaledwie 12% Polaków przeczytało więcej niż 6 książek w roku. Miło należeć to tego niewielkiego procenta.
Tak czy inaczej okazuje się, że te przytłaczające dane zaszokowały nas, bo wszędzie piejemy o nich i ubolewamy. Na Facebooku powstała grupa, która chce pokazać światu, że raport może i jest prawdziwy, ale na pewno nie powtórzy się w roku 2011. Inicjatywa piękna, byleby za nią szło realne działanie. Jak w polityce...
No cóż, rozmyślając na temat tego niezaczytanego niżu doszłam o wniosku, że wkoło mnie na szczęście nie ma osoby, która nie zajrzałaby nawet do jednej książki w ciągu roku. Jest to co najmniej pokrzepiające. Mimo wszystko wydaje mi się, że skoro wyniki raportu są aż tak niskie, to może jednak warto zastanowić się jak zachęcić innych do częstszego sięgania ku książkom. Vat nam na pewno nie pomoże, ale myślę, że częste pokazywanie się z książką w miejscach publicznych, rozmowy o nich, wzajemna wymiana tych już przeczytanych pozycji, na zasadzie "wolnej półki". Przeczytałeś coś, nie chcesz już tego w domu, odkładasz na regał, który znajduje się na korytarzach przeróżnych instytucji (między innymi jest taki na Uniwersytecie Gdańskim), wybierasz stamtąd coś, czego jeszcze nie znasz i tak darmowa wymiana trwa.
A może Wy znacie jakiś ciekawy sposób na rozprzestrzenienie się książek?
A może nie widzicie problemu o którym krzyczy do nas Biblioteka Narodowa?

sobota, 19 lutego 2011

prawie audiobook, ale jednak nie

Cześć!
Witam Was po przerwie. Wróciłam i jestem pełna zapału do dalszego prowadzenia bloga. Już niedługo napiszę Wam gdzie byłam jak mnie nie było i czego się dowiedziałam. Ale tymczasem muszę podzielić się z Wami moimi wrażeniami po drobnym romansie z audiobookiem. Miałam dużo czasu, żeby posłuchać takowego i mało możliwości, żeby poczytać książkę, więc w sumie uznałam, że może spróbuję przełknąć chociaż jednego audiobooka. Była to opowieść Stephana Kinga "Dolores Claiborne". Jest to dreszczowiec psychologiczny, który napisany jest na zasadzie monologu głównej bohaterki. No ale tym razem nie chcę Wam pisać co to za książka, jak napisana itd., chcę Wam napisać dlaczego nie mogę napisać tego wszystkiego.
Otóż... nie miałam tym razem większych problemów z nadążaniem za treścią, chociaż bywały momenty, że się na chwilę wyłączałam i potem musiałam części akcji się domyślać. Generalnie wiem o czym jest ta opowieść, nawet podobało mi się w jaki sposób lektor (kobieta) poprowadziła emocjonalną i słuchową część tej historii, jednak gdzieś tam wewnątrz mnie mam poczucie, że została mi narzucona jakaś konkretna interpretacja tekstu. Wiadomo, że jeśli chodzi o filmy to człowiek doskonale wie, że ogląda pewną wizję, ale w przypadku książek przyzwyczajony jest jedynie do interpretacji autora, względnie  tłumacza. A tutaj proszę, jeszcze lektor.
I muszę przyznać, że w stosunku do mnie, jako osoby piszącej recenzję, audiobooki nie spełniają swojego zadania. Obawiam się, że nie byłabym w stanie rzetelnie napisać Wam co myślę o sposobie prowadzenia postaci, o jakości języka i ogólnie o sensowności opowieści.  Gdzieś tam, coś tam mi się w głowie układa, jakieś takie zdanie nawet mam, ale czy wystarczy to, żeby komuś powiedzieć czy książka jest zła lub dobra? Nie wydaje mi się.
A najgorsze jest to, że prawdopodobnie nie sięgnę do książkowego wydania tej pozycji. Czemu? Bo za dużo wiem. Ale nie mogę napisać recenzji. Czemu? Bo wiem za mało.

piątek, 11 lutego 2011

spokojnie, to znowu tylko kilka dni

Witam witam,
muszę Wam powiedzieć, że przez około tydzień blog będzie świecił starymi postami, a to wszystko dlatego, że przez jakiś czas nie będę miała łatwego dostępu do internetu. Ale, że starych postów jest całkiem sporo, to na pewno nie będziecie się tu nudzić.
Pozdrawiam :)

czwartek, 10 lutego 2011

książkotrzymacz

Okazuje się jednak, że nie pojawię się na promocji książki, ponieważ choróbsko, które mnie trzyma wcale nie ma ochoty puścić. No cóż, niech się dzieje wola nieba... jak powiedział klasyk.
A skoro nie relacja z pobytu w Nadbałtyckim Centrum Kultury, to może chociaż jakiś książkotrzymacz?
Nie ma problemu!
Dzisiaj pokażę Wam półeczki, które już jakiś czas temu przykuły moją uwagę. Jednak cały czas nie jestem przekonana, czy tego typu konstrukcja na ścianie nie przyprawiałaby mnie o zawroty głowy i wieczne nerwy, że wszystko w jednej sekundzie wyląduje na ziemi, z wielkim hukiem!
Pomijam sprawę miejsca, bo praktyczną tej półki nazwać nie można, ale pamiętajcie, żyjemy w idealnym świecie i mamy peeeeeełno miejsca! 
ps. moje znalezisko pochodzi ze strony blog.awmonline.com.au

wtorek, 8 lutego 2011

zaproszenie

Postanowiłam do mojego bloga dołożyć jeszcze jeden rodzaj postów.... chwila ekscytacji i napięcia...
tym nowym rodzajem postów będą... zaproszenia. W Gdańsku często gęsto mają miejsce wszelkiego rodzaju spotkania z autorami, czytania książek i ich promocje. Nie zawsze jest czas na śledzenie tego literackiego światka, więc ja, w miarę możliwości, postaram się wyłapywać co ciekawsze wydarzenia.
Dzisiaj zapraszam Was do Nadbałtyckiego Centrum Kultury, na ulicę Korzenną 33/35, gdzie 10-ego lutego, o godzinie 18:00, odbędzie się spotkanie z autorką Hanną Cygler. Będzie ona opowiadała o swojej książce "Dobre geny", która jest jej dwunastą z kolei powieścią.
Główna bohaterka, o wspaniałym imieniu Marta, postanawia wyjechać do Warszawy. Tam zdaje sobie sprawę, że w nowej pracy nie zdobędzie przyjaciół i zostaje wplątana w intrygę polityczną. No cóż... brzmi elektryzująco. Intryga, Warszawa, polityka. 
Nie wiem czy mnie samej uda się tam pojawić, bo niestety okazało się, że jestem chora, ale jeśli ktoś z Was będzie miał chęć tam pójść, to niech da znać i podzieli się z nami wrażeniami.

niedziela, 6 lutego 2011

Wypożyczać, czy nie wypożyczać? Oto jest pytanie!

Jakiś czas temu zastanawialiśmy się czy warto pożyczać komuś książki. Temat okazał się na tyle gorący, że dyskusja rozpoczęła się na blogu, a skończyła na facebooku, co pokazuje jak interesujący i nie do końca wyjaśniony jest to problem. Dzisiaj jednak chcę zapytać Was, czy warto wypożyczać książki z biblioteki.
Muszę powiedzieć, że ja osobiście mam do bibliotek stosunek ambiwalentny, ponieważ kiedyś były one dla mnie głównym miejscem czytopoju. Uwielbiałam pożółkłe kartki i sfatygowane okładki. Zdecydowanie łatwiej czytało się książkę już kilkaset razy przekartkowaną, niż taką, którą otwiera się pierwszy raz i nie można jej położyć swobodnie na biurku, bo się sama zamyka. No a same wizyty w bibliotekach zajmowały mi całe godziny. To wybieranie i wybrzydzanie było po prostu bezcenne.
Jednak od pewnego czasu wolę książki kupować. Mieć je na półce. W sumie nie potrafię wyjaśnić czemu tak się dzieje. Po prostu lubię je mieć :) Lubię na nie patrzeć, lubię je wycierać z kurzu. I nie zrozumcie mnie źle, nie chodzi o samą chęć posiadania, to nie tak jak w średniowieczu, nie chodzi mi o pokazanie i udowodnienie czegokolwiek. Po prostu lubię książkę kupić, przeczytać, odłożyć na półkę, wracać do niej kiedy tylko dusza zapragnie i patrzeć się na te kolorowe mury powstające na każdej półce.
Ja mam tak... a jak Wy?
Wydaje mi się zresztą, że podobnie jak ja ma dużo ludzi, bo i od samych bibliotekarzy słychać głosy, że ich miejsca pracy odwiedza stosunkowo mało czytelników. I chociaż te czytopoje nie wysychają to jednak coraz mniej zwierzyny. Dlatego biblioteki starają się wyjść naprzeciw potrzebom ludzi i poza książkami dają im również i inne profity. I tak dla przykładu Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Josepha Conrada Korzeniowskiego w Gdańsku stworzyła coś takiego jak "Karta do kultury".  Poza tym, że ułatwia ona poruszanie się książkowe między różnymi filiami tejże biblioteki, to dodatkowo pozwala na zakup tańszych biletów na przeróżne wydarzenia kulturalne. Karta kosztuje jedynie złotówkę, a staje się, jak określa to sama biblioteka, przepustką do kultury. No proszę!
Więc jak teraz? Warto wypożyczać, czy nie warto?
A może znacie jeszcze inne biblioteki oferujące ciekawe dodatki dla czytelników?

piątek, 4 lutego 2011

nowość

No to dzisiaj zaskoczę Was nowością, która ukazała się w Gdańsku. Tym razem lektury do czytania dostarczył nam Uniwersytet Gdański. Mowa tutaj o "Słowniku slangu studentów Uniwersytetu Gdańskiego. Slang UG". I wierzcie mi, że to nie jest jakiś tam sobie słowniczek napisany przez znudzonych studentów. To poważna praca naukowa na której czele stanął prof. UG dr hab. Maciej Widawski, a którą zrecenzował prof. dr hab. Jan Miodek.
W opisie tego słownika możecie znaleźć informację, że powstał on na zasadzie regularnego badania zmieniającego się słownictwa studentów Uniwersytetu Gdańskiego (a więc również i mnie! Cóż za duma mnie rozpiera). Jednym z jego założeń było dostarczenie ekwiwalentów do przekładu slangu angielskiego.
Koszt takiego słownika to około 40 zł, ale jeszcze nie ma go w regularnej sprzedaży, co dodatkowo zwiększa jego atrakcyjność... trzeba go zdobyć!
Może to być interesujące przypomnienie czasów studenckich absolwentów UG i orientacyjne rozeznanie dla studentów innych uczelni. Zwłaszcza, że badaniem zajmowali się studenci, którzy siłą rzeczy, są zdecydowanie bardziej zanurzeni w życiu studenckim niż profesorowie. No. Polecam!

środa, 2 lutego 2011

Tysiąc spokojnych miast

I oto nadszedł najkrótszy miesiąc w roku, i jednocześnie trzeci miesiąc prowadzenia przeze mnie bloga.
Kto by pomyślał :)
A żeby dobrze miesiąc rozpocząć proponuję na początek recenzję książki "Tysiąc spokojnych miast" autorstwa Jerzego Pilcha, wydanej przez Wydawnictwo Literackie.

        „Tysiąc spokojnych miast” to powieść rozgrywająca się w latach 60-tych. Pan Trąba postanawia przed śmiercią (którą spowodować ma alkoholizm) zrobić coś, co będzie pożyteczne. A cóż może być bardziej pożytecznego, niż zabicie dyktatora? Wybór pada zatem na tę czynność. Po wstępnych rozważaniach, ocenieniu własnych możliwości fizycznych, psychicznych i technicznych, cel zostaje obrany. Jest nim I-szy sekretarz PZPR Władysław Gomułka.
     Pan Trąba wciąga w swój spisek ojca narratora powieści Jerzyka, a także samego Jerzyka, który przy okazji tego morderczego planu, przeistacza się z chłopca w mężczyznę. Tak czy inaczej, plan naszych trzech zuchów zostaje poddany publicznej debacie, do której dołączają się kolejni mieszkańcy ziemi cieszyńskiej. Wybrany zostaje termin, miejsce oraz narzędzie zbrodni.
Książka o tyle interesująca, że według czasopisma „Kirkus Reviews” znalazła się w gronie 25-ciu najlepszych powieści wydanych w Ameryce w 2010 roku. Czy jednak warta jest całego tego zamieszania?
      Zacznijmy od tego, co widzą oczy zanim dosięgną samej treści. Na okładce autor... autorem blurba jest autor... na obwolucie wypowiada się autor... Czy nie starczyło mu kartek samej książki? No ale powiedzmy, że różne koncepcje imają się różnych osób. Książka co prawda szyta, ale wydana estetycznie. Wybrany papier idealny, odpowiednia grubość, tekstura i kolor. Barwa okładki uspokajająca i miła dla oka i nawet literki na niej układają się jakoś tak naturalnie.
     No a treść? Z treścią zawsze jest najweselej. Nie da się uniknąć subiektywizmu (jak zresztą przy wszystkim), a co za tym idzie muszę powiedzieć, że według mnie Amerykanie powinni bardziej przyłożyć się do wyboru polskich książek jakie drukują. Innymi słowy Pilch w tym wydaniu nie zachwyca. Nie można oczywiście powiedzieć, by przedstawiona historia była zła, czy mało interesująca. Oczywiście, że nie, ale po takim wstępie człowiek spodziewa się rewolucji, a przynajmniej małego przewrotu, którego tym razem nie odnalazłam.
      Za kunszt słowa Pilcha należy cenić. Ilość wyszukanych wyrazów jest w powieści tej zatrważająca. Ale czy konieczna? Wydaje mi się, że mogą one delikatnie burzyć porządek czytelniczy. Ma się ochotę krzyczeć: „no dobra, wszystko fajnie, ale te słowa zakrywają mi fabułę!”. I tak jest w istocie. Opowieść to raczej przegadana, niż przeżyta. Językowe zabawy wybijają się na pierwszy plan i tam pozostają przez większość czasu.
      No ale dosyć tego złego. Atmosfera w książce jest nieco przygnębiająca, ale za to rozświetlenia zaserwowane przez autora naprawdę spełniają swoje zadanie. Mowa tu oczywiście o humorystycznym aspekcie książki. Zamach, przygotowania, rozważania i taktyka, to wszystko przedstawione jest z dużym dystansem i przymrużeniem oka. Chociaż czytelnik dopiero po chwili orientuje się, że ma do czynienia z powieścią raczej humorystyczną, to jednak uczucie to pozostaje żywe do samego końca.
      Również budowa książki jest dosyć charakterystyczna. Można odnieść wrażenie, że jest to zbiór monologów zebranych do kupy i połączonych całą serią pomniejszych opisów. Spotęgowanie tego wrażenia następuje, gdy wracamy do lektury po uprzednio zrobionej przerwie. Za każdym razem zdaje się nam, że czytamy inną książkę. Polecałabym nawet otwieranie jej na przypadkowych stronach, czytanie po kilka zdań i ponowny wybór strony. Odkrywa to dość rzadko spotykany element literacki, jakim jest powieść otwarta (dzieło otwarte) podatna na wielość interpretacji. Anglicy mają swojego Jamesa Joyce'a, my mamy Pilcha.
      Książkę tę przeczytałabym ponownie dla wielu trafnych sformułowań i spostrzeżeń, a nie wróciłabym do niej nigdy więcej przez ślamazarność akcji. Cóż... tysiąc spokojnych miast, milion wywrotnych opinii.