Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 listopada 2011

Traktat o szczęściu

     Jak łatwo można zauważyć, książki, które mają charakter opowieści, historii, opowiadania, czyta się łatwiej, ponieważ czytelnikowi dozowana jest porcja informacji. Po kolei poznajemy jakieś wydarzenia, dodawane są do tego opisy i z chwili na chwilę śledzimy dalsze losy bohaterów. Książki takie stanowią integralną całość i jako całość są odbierane.
     Sztuką jest natomiast napisać książkę, która z założenia nie przekaże czytelnikowi opowieści, a mimo wszystko czytać się ją będzie bez wytchnienia. Sztuką jest napisać książkę, w której poruszy się najtrudniejsze zagadnienia filozoficzne i naukowe, a czytelnik odbierze je, jako dziecięcą igraszkę i przyswoi tak, jakby czytał książkę przygodową.
     Brzmi nierealnie? Może i tak, ale Jean d'Ormesson, oddając czytelnikowi, za pośrednictwem wydawnictwa Znak, książkę "Traktat o szczęściu", pokazuje, że nie ma rzeczy nierealnych.
     Czytelniku! Masz przed sobą traktat. Na pewno nie zwykłeś czytać traktatów, dlatego nie wiesz, czego się spodziewać. Ma on być o szczęściu, więc oczekujesz definicji uśmiechu i genezy zabawy. Okładka i blurb mogą Cię zwieźć. Delikatne kolory, kwiaty, kolibry i opinia Anny Muchy mogą sprawić, że uznasz tę książkę za coś mało poważnego. W końcu kto to widział, żeby traktaty opiniowała celebrytka.
     Niech Cię to wszystko jeszcze nie zniechęca. Na okładce jest dłoń, a na dłoni książka. Pójdźmy tym tropem i zacznijmy czytać...
     Początek może Ci sie wydać trudny, ponieważ jeszcze nie do końca wiesz, jak się ustosunkować do tego rodzaju literatury. Możesz nie wiedzieć o co chodzi, dlaczego ktoś coś do Ciebie mówi, co chce przekazać i czemu jest tam taki bałagan. Zastanawasz się też, czemu po kilku kartkach jeszcze się nie śmiejesz, gdzie to szczęście? Czemu w tej książce nie ma nic o uśmiechaniu się, za to wciąż ktoś szuka odpowiedzi kto, gdzie, po co i jak długo? Gdy pada pytanie "dokąd zmierzamy?", postanawiasz odłożyć lekturę. "O nie!", mówisz "Tylko nie takie banały!"... Nie możesz się bardziej mylić!
     Nie mogę napisać o czym jest "Traktat o szczęściu", poza tym, że jest o szczęściu. Przewodnicy starają się pokazać odwieczną walkę człowieka z pytaniami, z przestrzenią, z ciałami stałymi, astralnymi, ze sobą samym, z bogiem pisanym z wielkiej litery oraz tym pisanym z małej.
     Spotkamy się z opisem rzeczowym, konkretnym, reporterskim, ale również z opisem metaforycznym, nostalgicznym i retorycznym. Zresztą czytelniku, warto, żebyś wiedział już teraz: tej książki nie przeczytasz, tę książkę przemyślisz. Powiedz sam, jak często Ci się to zdarza?
     Ta książka to nie tylko "Traktat o szczęściu", to również cała literatura, którą aż chcesz przeczytać teraz, zaraz, bo wtedy będziesz w stanie zobaczyć i zrozumieć więcej. Nie ważne czy autor wyczerpał temat, czy tylko go delikatnie musnął, ważne jest co zrobił z Tobą czytelniku, jak nastawił Ciebie do świata i do jego pojmowania.
     Odważysz się przemyśleć książkę? 


Do myślenia pobudził mnie portal sztukater.pl oraz wydawnictwo Znak, za co ogromnie im dziękuję. 

poniedziałek, 28 listopada 2011

z wizytą u Orhana

tak zupełnie szybko, przed snem, zaproponuję Wam wycieczkę po internecie (albo Internecie, wedle uznania i priorytetów). Chciałabym czasami nakłonić Was do odwiedzania oficjalnych stron autorów. Niech wiedzą, że ktoś chce wiedzieć co się u nich dzieje (Arturo Perez Reverte i Neil Gaiman regularnie pojawiają się na mojej fejsbukowej tablicy).
Także dzisiaj mam dla Was stronkę jednego z moich ulubionych autorów- Orhana Pamuka.


Uwielbiam go za tę delikatność, subtelność i niesamowite wyczucie estetyczne. A dodatkowo tak dobrze mu z oczu patrzy. Zobaczcie sami


zapraszam do recenzji jego książki "Muzeum Niewinności"

niedziela, 27 listopada 2011

Wieża Babel

Moi Drodzy,
po raz kolejny książki stały się inspiracją do stworzenia czegoś niewiarygodnego. Tym razem argentyńska artystka Marta Minujin (piękne imię :) ) postanowiła pokazać nam współczesne urzeczywistnienie biblijnej Wieży Babel.
Każdy na pewno zna historię o tym, jak ludzie postanowili dorównać Bogu, wspiąć się do niego i udowodnić Mu, że są potężni tak jak On, że nie rozproszą się i będą potrafili dokonać wszystkiego, czego tylko zapragną. Bóg widząc to postanowił przeszkodzić zadufanym ludziom i sprawił, że każdy z nich zaczął mówić innym językiem, przez co nie mogli się porozumieć i dokończyć budowy.
Oczywiście historie, opowiadające o Wieży Babel są różne. Możecie poszukać tutaj.
Ale wróćmy do naszej Marty. Jej Wieża Babel zbudowana jest z 30 tysięcy książek. Zbudowała ją ona, aby uczcić fakt, że Buenos Aires stało się stolicą książek dla roku 2011 (decyzją UNECSO).
Książki wybrane do stworzenia tej niezwykłej budowli, napisane są  najróżniejszych językach i dialektach.
Najniższe piętra to książki amerykańskie, kolejne pochodzą z Europy, Afryki i Azji.
16 tysięcy książek zostało dofinansowanych przez 52 ambasady znajdujące się w Buenos Aires, a reszta została dostarczona przez argentyńskich czytelników.
Popatrzcie na ten książkowy monument:



I co Wy na to ?
informacje znalazłam na stronie www.odditycentral.com
a fotki kolejno z:

środa, 23 listopada 2011

google Lem

miło ze strony google, że pamiętało o naszym Stanisławie. W 60. rocznicę wydania pierwszej powieści science fiction autorstwa Lema możecie, razem z przeglądarką google.com zagrać w grę, lub po prostu popatrzeć na ciekawe logo (opis brzmi "60. rocznica pierwszej publikacji książkowej Stanisława Lema. Inspiracja: Daniel Mróz").
To miłe, że gdzieś tam, jako naród nie jesteśmy anonimowi. Może teraz, rozmawiając z cudzoziemcem nie powie on tylko "Poland? Yes! Lech Walesa, Cure-Sklodowska", może tym razem doda też "Lem!".


A jeszcze Wam powiem, że jedną z czytanych obecnie przeze mnie książek jest zbiór listów Lema i Mrożka. Kto nie miał w ręku, niech naprawia błąd, takiej dawki humoru nie znajdziecie w kabarecie!

poniedziałek, 21 listopada 2011

Historia rodziny Roccamatio

     Wiecie dlaczego sięga się po książki znanych nam autorów? Żeby nie było niespodzianek. Kupujesz Pratchetta i wiesz, że wszystko, co nastąpi potem to będzie wysublimowany sarkazm i porywający humor. Kupujesz Chwina, żeby zatopić się w opisach świata przedstawionego i zatonąć w morzu szczegółów. Kupujesz Marqueza po to, żeby nic już nie było takie, jakie było poprzednie, a Schmitta po to, żeby całkowicie dać się porwać emocjom. Zatem, gdy kupujesz Martela również wiesz dlaczego.
     „Historia rodziny Roccamatio” to książka, która została wydana jako pierwsza, przez kanadyjskiego pisarza Yann'a Martela. Składa się ona z czterech opowiadań. Wydawnictwo Znak, za którego sprawą ukazała się ona na polskim rynku, wyposażyło ją w niebieską okładkę, bardzo przyjemną dla oka i wygodną do przenoszenia, bo nie jest zbyt łatwo podatna na zniszczenia.
     Każde z opowiadań jest porywające i interesujące, nie jest oczywiste, nie jest banalne. To właściwie wszystko, co można powiedzieć o tej pozycji bez głębszej refleksji. Ale nie oszukujmy się, to Martel, nie ma mowy o braku głębszej refleksji, bo to właśnie ona jest kluczem do niezapomnianej przejażdżki przez słowne tunele i metaforyczne zakręty.
     Ten, kto miał do czynienia z innymi książkami Martela (w zupełności wystarczy samo "Życie Pi"), doskonale wie, że samo pojęcie alegorii w tym przypadku nie wystarczy. Ten Kanadyjczyk dowiedział się czym jest alegoria, kilka razy ją zastosował, a potem popłynął na wielkich alegorycznych morzach i przygotował dla czytelnika alegoryczne wiry. Czytamy jedno, rozumiemy drugie, czujemy trzecie, a wychodzi czwarte.
     Idealnym porównaniem będzie tutaj wesołe miasteczko. Widzimy ogromne kolejki górskie. Spodziewamy się wrażeń, które na pierwszy rzut oka wydają się oczywiste i przewidywalne (toż kupujemy Martela!). Jednak, gdy wsiadamy do pierwszego wagonika (pierwsze opowiadanie, które ma przedstawić historię, której nie przedstawi w zupełności, w zamian za to zaserwuje nam opis relacji dwóch mężczyzn w obliczu nieuchronnego końca) zaczynamy zastanawiać się czy to, co widzimy, to na prawdę to co widzimy.
     Wagoniki ruszają. Rozpędzają się coraz bardziej, mijają pierwszy szybki zakręt. Zaczynamy czuć podniecenie, powolutku przyzwyczajamy się do szybkości i wydaje nam się, że ponownie jesteśmy panami sytuacji, ale niech nas nie zwiedzie kilka sekund zrozumienia, bo oto zbliża się uskok (drugie opowiadanie, pozornie spokojne, zbija czytelnika z tropu. To po prostu opis koncertu, ku czci szeregowca Donalda J. Rankina, potem spotkanie słuchacza z wykonawcą i rozmowa z kolegą. Po prostu. Ale odważcie się powtórzyć to, po lekturze tego opowiadania!).
     No dobrze, spodziewaliście się, że z uskokiem może nie pójść tak łatwo, ale udało się. Ponownie uczucie pozornego zrozumienia. Nie na długo, bo właśnie dociera do Was cień tunelu (trzecie opowiadanie jest zarówno porywające i przepełnione bólem, jak i oziębłe, obojętne i bezduszne. To różne warianty ostatnich godzin życia skazańca, opisanych w niezliczonych listach do jego matki). 
     W tunelu było zimno i ciemno, ale Wasze emocje powoli się uspokajają, bo znowu docierają do Was promienie słońca. Nauczeni doświadczeniem nie jesteście już bezgranicznie ufni i odrobinkę boicie się kolejnego zakrętu. Tym razem tymczasowy spokój Was nie zwiedzenie. I słusznie, bo przed nami ostatni zakręt (opowiadanie czwarte, to opowieść w opowieści. Opowieść starej kobiety przefiltrowana przez umysł młodego mężczyzny. Opowieść tak ulotna, jak odbicie w lustrze. Czwarte opowiadanie to przestroga przed pośpiechem i nieuwagą).
     Koniec przejażdżki. Wysiadacie z wagonika. I chociaż znowu możecie sami decydować jaki będzie Wasz kolejny ruch, to jednak cały czas musicie być uważni. Martel nie powiedział ostatniego słowa. 

niedziela, 20 listopada 2011

książkotrzymacz

Jestem pewna, że spodoba się Wam kolejna aranżacja z książkotrzymaczem w roli głównej. Wiem wiem, lubicie miejsca takie bardziej przytulne, ale nie możecie przejść obojętnie obok tego, co wyszukałam na stronie www.designboom.com:



Wszystko zbudowane sekwencyjnie. Mam tylko nadzieję, że tłuszcz z gotowania nie kapie za bardzo na książki.

czwartek, 17 listopada 2011

czy to na pewno autor?

moi Drodzy, mija już w sumie kolejny rok od kiedy obroniłam mój filozoficzny dyplom. Pisałam w nim o koncepcji dzieła otwartego "opera aperta" autorstwa Umberto Eco. W telegraficznym skrócie koncepcja ta przedstawia dzieło sztuki, jako dzieło dające się interpretować na nieskończoną ilość sposób, jako objawiające się każdemu odbiorcy inaczej. Niech przykładem takiego dzieła będzie labirynt, który ma nieskończoną liczbę wyjść. Żadne z nich nie jest dominujące względem pozostałych, a każde równie ważne i dające najważniejszy cel- czyli wyjście z labiryntu, które w przypadku dzieła sztuki jest po prostu jego interpretacją.
W ramach koncepcji dzieła otwartego pojawia się też osoba pośrednika. Jest to taki ktoś, kto pomaga nam w odbiorze dzieła. I tak będzie to muzyk, wykonujący na instrumencie utwór, będzie to malarz, który z farb tworzy malunki, będzie to wokalista, wykonujący piosenkę.
I literatura ma takiego swojego pośrednika, którego rola początkowo była dla mnie ukryta, dopiero głębsza refleksja skłoniła mnie do uznania jego zasług. Mianowicie jest to tłumacz.
Bo tak na prawdę gdyby nie on, to dla większości z nas niedostępne byłyby dzieła zagranicznych autorów. Dzięki niemu mogę poznać twórczość autorów mówiących w nieznanych dla mnie językach. Tylko tutaj pojawia się problem interpretacji dzieła literackiego oraz jego czystości w rozumieniu przekazu autora.
Otóż autor napisał książkę. Włożył w ten proces całą masę przemyśleń, intencji. Chciał udowodnić coś, coś chciał uwydatnić. Tłumacz przeczytał oryginał, ale jestem pewna, że nie pozostał wobec niego obojętny. Również w tłumaczenie włożył odrobinę siebie, co w kontekście koncepcji "opera aperta", jest właśnie jednym ze sposobów interpretacji dzieła sztuki. Wobec czego to, co otrzymujemy od niego jest swojego rodzaju interpretacją (łatwo wskazać momenty, gdzie tłumacz musiał instynktownie przekazać to, co autor miał na myśli. Są to, na przykład, te momenty, w których język oryginału i język przekładu się nie pokrywają, nie mają odpowiedników).
Czy zatem książka, którą trzymamy w ręku to dzieło autora, czy może tłumacza? Na ile możemy tłumaczowi zaufać i nie bać się, że za daleko popłynął na swoich tłumaczących skrzydłach?
Te pytania niech będą początkiem i Waszej refleksji, w końcu każdy przyzna, że przetłumaczenie "Ulissesa" nie mogło być takie oczywiste.

poniedziałek, 14 listopada 2011

Kuchnia chińska

     Recenzja powieści działa na bardzo prostej zasadzie. Czytasz, sprawdzasz, czy sprawiło Ci to przyjemność, opisujesz wrażenia. Proste? Proste! Z recenzjami książek kucharskich jest inaczej. Tutaj nie czytasz, tutaj przeglądasz. Przeglądasz, oglądasz, wybierasz. I to wcale nie koniec problemów. Musisz jeszcze wyjść do sklepu, kupić odpowiednie produkty, a na koniec uzbroić się w cierpliwość, by krok po kroku wypełniać książkowe polecenia. 
     Tu dodaj, tam zamieszaj, tu podgotuj, tam obierz, tu pokrój, tam podsmaż. No i przede wszystkim czytelnik-wykonawca musi uważać, żeby wszystko zrobić w odpowiednim czasie i z odpowiednią ilością przypraw. 
     Autor książki kucharskiej może chcieć jak najlepiej, zaproponować tam wielokrotnie przestudiowane przepisy, jednak gdy po drugiej stronie książkowego biznesu znajdzie się kucharskie beztalencie, to niestety i najlepszy przepis może spalić na panewce (lub po prostu spalić się tak o!). 
     Zatem do książki kucharskiej trzeba podejść z odrobiną dystansu i autokrytycyzmu (dokładne wartości jednego i drugiego czytelnik może ustalić dopiero w trakcie przygotowywania dania, bo czasem okazuje się, że założony poziom autokrytycyzmu jest stanowczo za niski). Tutaj nie ma znaczenia akcja samej książki, tu znaczenie ma akcja tuż po zaserwowaniu dania. Tutaj nie ma znaczenia wielowymiarowość postaci, tylko wielowymiarowość posiłku. 
     Gdy przyszło mi do praktycznego wykorzystania książki pod tytułem "Z kuchennej półeczki: Kuchnia chińska", wydanej przez wydawnictwo P, nie spodziewałam się zupełnie niczego. Nie jestem wybitnym kucharzem polskim, a co dopiero chińskim. Ale uznałam, że warto pochylić się nad czymś nowym, zwłaszcza, gdy owo "nowe" kosztuje 8 zł. 
     Pewnego pięknego dnia postanowiłam zrobić mężowi obiad, składający się z kilku książkowych pozycji. Wybrałam chińskie frytki, kurczaka w sosie orzechowym i kurczaka w papryce. Wizyta w sklepie nie zepsuła mi humoru, ponieważ udało mi się kupić wszystko w całkiem atrakcyjnej cenie. Gdybym jednak chciała działać dokładnie według przepisu, wydałabym o wiele więcej. I to jest główny mankament owej książeczki. Wybrane składniki są zdecydowanie luksusowe, a co za tym idzie odpowiednio dużo kosztują. Dla wprawionego i doświadczonego kucharza mogą nie być przeszkodą, bo część z nich może on już mieć w swojej kuchni, ale dla takiego amatora, jak ja, kupno butelki oleju sezamowego, tylko po to, aby zużyć pół łyżeczki jest wyjątkowo pozbawione sensu. Nie ma się jednak o co martwić, bo olej sezamowy można zastąpić prażonym sezamem, wino ryżowe można pominąć, a orzechy ziemne przebrać za orzechy nerkowca. 
     Z książki tej przyjemnie się korzysta. Twarda oprawa, śliskie kartki, z których łatwo wytrzeć wszystko, co w kuchni kapie, do tego wyraźne obrazki pokazujące jak każda potrawa powinna wyglądać i przydatne "rady kucharza".
     Efekt końcowy? Zadowolony, obżarty mąż i sterta naczyń do zmywania. I póki to on zmywa, ja mogę testować sterty książek kucharskich.

niedziela, 13 listopada 2011

gdzie nie spojrzę...

Okazuje się, że książki potrafią mieć zastosowanie również w marketingu. Oto przedstawiam Wam książki, które zatrudnione są jako sprzedawcy ubrań:


Pytanie tylko w jaki sposób mają one zachęcić do sprzedawania fatałaszków. Czyżby teraz czytanie było trendy? A może książki w takim nieładzie mają pokazać, że nie ma sensu się o nie troszczyć i właśnie taki styl się osiągnie ubierając się w tym sklepie?
Powiem Wam jedno, cokolwiek mają one oznaczać,  to i tak dobrze jest, skoro nie są one całkowicie obojętne.
No a dodam jeszcze, że fotki te pochodzą z mojej kolejne wizyty w Toruniu, z której w najbliższym czasie zdam Wam relację.

wtorek, 8 listopada 2011

Sekret hiszpańskiej pensjonarki

     Wiecie jaka jest największa książkowa oczywistość? Nudne książki są nudne. Trudno się zresztą z tym zdaniem nie zgodzić. Nudną książkę da się rozpoznać na kilometr. Nijaka fabuła, płytcy bohaterowie (w sensie złożoności charakteru), język raczej potoczny bez zbędnych stylistycznych wysiłków, absolutny brak poczucia humoru. Nuda!
     A wiecie, że jest jeszcze jedna książkowa oczywistość? Ciekawe książki są ciekawe. I ponownie nie będziemy oponować. Zresztą podobnie jak w przypadku nudnych książek, i ten rodzaj da się rozpoznać na kilometr. Otóż na okładce napisane jest wielkimi literami: "Eduardo Mendoza"!
     W tym przypadku wydawnictwo "Znak" nas jak zwykle rozpieszcza. Twarda okładka (powiedzmy, że półtwarda), intensywny różowy kolor, idealnie komponujący się ze wzorkami na kolejnej stronie (gdy książka jest lekko rozchylona efekt estetyczny jest powalający). Kolor stron w stosunku do koloru tekstu idealny dla oczu. Czcionka mogłaby być odrobinkę większa, ale to detal. Faktura kartek- pyszności.
     A co się stanie, gdy przestaniemy podziwiać kształt liter, a skupimy się na tym, co tworzą one po złączeniu? Stanie się kraina szczęśliwości. No powiedzmy, że sarkazmu i szczęśliwości. A sarkazm jest, moim osobistym zdaniem, największym dziełem ludzkości. Niesamowity rodzaj humoru, który prezentuje Mendoza, jest bardzo pociągający. Zdystansowana postawa bohatera do siebie i do otaczającego świata rodzi takie stwierdzenia jak: "...więc na fotelu bliżej okna (...) siedziała kobieta w wieku nieokreślonym, chociaż dałem jej jakąś pięćdziesiątkę, ale bardzo źle wykorzystaną...". Czytelniku, nie możesz przejść obojętnie!
     Zresztą główny bohater to kryminalista, aktualnie przebywający w szpitalu. Nikogo nie zdziwi, gdy dodam, że jest to szpital dla umysłowo chorych. Pewnego dnia, gra w piłkę, której oddaje się skazany, zostaje przerwana przez komisarza, lekarza i siostrę zakonną. "Pomóż nam, pomóż skazańcu, zaginęła uczennica", chociaż może lepiej odda realizm sytuacji sformułowanie: "Masz nam pomóc, bo jak nie...". Omamiony coca-colą i perspektywą uniknięcia kary za brak kooperacji, główny bohater rzuca się w wir poszlak, obserwacji, wniosków i niebezpieczeństw. A co spotka na swojej drodze? Autor jeden raczy wiedzieć. No i czytelnik...po przeczytaniu.
     Doskonale skonstruowana fabuła, nie dająca się przewidzieć do samego końca. Wątek erotyczny absolutnie nie skonsumowany, wątek umysłowy, skonsumowany po wielokroć. Ale drogi czytelniku, muszę Cię uprzedzić o jednej rzeczy! Czytanie tej książki może narazić Cię na niezrozumienie współegzystujących. Dlaczego? Wybuchy niekontrolowanego śmiechu bywają krępujące, ale jeśli to wytrzymasz, czeka Cię tylko kraina mlekiem, miodem i humorem płynąca. 


poniedziałek, 7 listopada 2011

google books

czy wiecie, że istnieje coś takiego jak google books? Jest to wersja beta przeglądarki. Można tam poodkrywać nowe tytuły i szukać fragmentów książek. Jestem właśnie w trakcie odkrywania zalet i wad tej przeglądarki.
Oto jej adres www.books.google.pl. Poszperajcie, poszukajcie i dajcie znać jak było.

Oto co mówi samo google:
Wyszukiwanie
Usługa Book Search działa podobnie jak wyszukiwarka internetowa. Wystarczy przeprowadzić wyszukiwanie w Google Books lub Google.pl. Gdy znajdziemy książkę, której treść pasuje do wyszukiwanych haseł, wyświetlamy odpowiedni link na stronie wyników wyszukiwania.
Przeglądanie książek online
Jeśli książka nie jest chroniona prawami autorskimi lub jeśli wydawca wyraził zgodę, możliwe będzie wyświetlenie jej podglądu, a w niektórych przypadkach nawet przeglądanie całej jej treści. Kopie książek zaliczanych do powszechnego dziedzictwa można pobrać w formacie PDF. Więcej informacji na temat różnych widoków.
Szybki dostęp do dodatkowych informacji
Dla każdej książki stworzyliśmy dodatkowe strony informacyjne, aby można było szybko odnaleźć wszelkiego rodzaju potrzebne informacje: recenzje książki, odniesienia w sieci, mapy itp. Zobacz przykład.
Możliwości kupna książki... lub wypożyczenia jej z biblioteki
W przypadku odnalezienia ciekawej książki wystarczy kliknąć link „Kup tę książkę” lub „Wypożycz tę książkę”, aby sprawdzić, gdzie można ją kupić lub wypożyczyć.
Skąd pochodzą książki?
Obecnie łączymy czytelników z poszukiwanymi przez nich książkami na dwa sposoby: za pośrednictwem programu partnerskiego oraz programu bibliotecznego Library Project.


Dodatkowo jeszcze mamy możliwość utworzenia własnej biblioteki.
No cóż, trzeba pokombinować...

czwartek, 3 listopada 2011

nasze książkotrzymacze

Jakiś czas temu prosiłam Was o przesłanie mi fotek swoich książkotrzymaczy.
Nadszedł czas na prezentację. Oto nasze kolekcje:







Jeśli macie jeszcze jakieś fotki to podeślijcie do mnie, a ja je chętnie zamieszczę (mrt.mazurMAŁPAgmail.com)

środa, 2 listopada 2011

po kawie i przed książkami...

...kanapa.
Jak połączyć książki i kanapę, poza zrobieniem kanapy z książek?
Proszę, oto projekt:

No i w ten sposób zacznijmy listopad. I pozwólcie mi mieć nadzieję, że cały miesiąc pozostanie taki, jak teraz: ciepły i słoneczny.
A kanapę wyszperałam na stronie www.archindesigns.com